„Jak być kochanym?" – ta myśl spędza sen z powiek wielu polityków, szczególnie tych, którzy już miłości elektoratu zasmakowali. Podobnie jak rockandrollowe gwiazdy politycy uzależniają się od uwielbienia tłumów, wiedząc, że jest to najskuteczniejszy oręż w walce o władzę. Donald Tusk przez ostatnie lata był tego narkotyku prawie pozbawiony. Nie mógł przecież jako szef Rady Europejskiej wjeżdżać do Warszawy na lokomotywie, witany wiwatami. Musiał się wycofać, schłodzić atmosferę wokół siebie i wyciszyć wrzawę.
Ale teraz może, a nawet powinien z punktu widzenia interesu środowiska PO, wrócić. Po to jeździ po kraju ze swoją książką „Szczerze", po to godzinami składa autografy na autorskich egzemplarzach. Po to rzuca bon motami, takimi jak termin „wypierpol".
Chce powrócić do serc liberalnego elektoratu, roztaczając wizję zwycięstwa nad PiS-em, której brakuje jego kolegom i koleżankom z dawnej partii. Czy to znaczy, że mógłby np. wziąć udział w wyborach w Platformie? Raczej nie. Jako szef EPP nie powinien stawać na czele jednej z dwóch partii – krajowych członków Europejskiej Partii Ludowej (PO i PSL).
Ale pozycję odbudowuje się powoli, a miłość wyborców szybko gaśnie. Dlatego Donald Tusk na razie jest na etapie powtórnej akumulacji politycznego kapitału.