Zwycięstwo, dlatego, że rządowi udało się zablokować kandydaturę Fransa Timmermansa na to stanowisko. W poniedziałek jego szanse na objęcie szefostwa komisji były naprawdę bardzo duże. Dla rządu Prawa i Sprawiedliwości był on jednak kandydatem z wielu powodów nie do zaakceptowania. Jednak Timmermans najprawdopodobniej będzie wiceszefem komisji i dalej będzie rozliczać Polskę z realizacji zasady praworządności.
Von der Leyen w wielu punktach ma poglądy zbieżne z polskim interesem. Jak twierdzą polscy dyplomaci, jest ona konserwatystką, co może ułatwić porozumienie między nią a polskim prawicowym rządem. Jej mąż to przedstawiciel arystokratycznej rodziny, mają razem siedmioro dzieci. Ale ważne dla Polaków były jej poglądy. Jako minister obrony uczestniczyła w szczytach NATO w Newport i Warszawie i brała udział w podejmowaniu najważniejszych decyzji o rozszerzeniu obecności sojuszu na Wschód. Nie należy bowiem do polityków określanych w Niemczech, mianem rozumiejących Rosję, jak nad Sprewą określa się sojuszników Kremla. Podobnie jak Angela Merkel ma ona również dość wyrozumiałe podejście do Europy Środkowej – doskonale rozumie, że budowa Unii dwóch prędkości – bez naszego regionu nie jest w interesie Niemiec, gdyż kraje Wyszehradu, są razem wzięte jednym z najważniejszych partnerów handlowych Republiki Federalnej.
Czytaj także: Drogo płacimy za Timmermansa
Tu jednak natrafiamy na sporo problemów, jakie będzie miał PiS z wyjaśnieniem poparcia dla tej kandydatury. Po pierwsze rząd narzekał na to, że Niemcy odgrywają zbyt wielką rolę w Unii Europejskiej. Tymczasem teraz sam forsował Niemkę na szefową Komisji. W sytuacji, w której PiS oskarżał Donalda Tuska o to, że realizuje interesy Niemiec, gdy właśnie prowadzona jest przez prawicę nagonka na władze Gdańska za rzekomą proniemieckość, otwarte poparcie przez premiera Morawieckiego dla niemieckiej polityk na funkcję szefa Komisji Europejskiej, to przejaw jakiejś schizofrenii. Czy to oznacza, że antyniemieckość PiS to tylko gra na użytek wewnętrzny i rząd doskonale wie, że jesteśmy skazani na pogłębioną współpracę z naszym zachodnim sąsiadem, a wszystko inne to polityczny PR? To też spory paradoks, że z jednej strony PiS mówi o tym, że chce by Niemcy wypłaciły nam odszkodowania za II Wojnę Światową, że Berlin ma zbyt duży wpływ na to, co się dzieje w Europie, a równocześnie powołany przez PiS rząd wspiera niemieckiego polityka na urząd, który jest najważniejszy w całej Unii Europejskiej. W dodatku niemiecki szef Komisji to coś co nie mieściło się w głowie przez wiele lat po rozszerzeniu Unii na Wschód i sami Niemcy uważali, że powinni się samoograniczać, bo i tak wszyscy uważają, że mają zbyt duży wpływ na losy Europy.
W dodatku niemiecka szefowa MON nie jest entuzjastką PiS – dwa lata temu przekonywała nawet, że trzeba wspierać siły, które protestują przeciwko rządom zjednoczonej prawicy, co spotkało się ze zdecydowaną reakcją polityków PiS. I dziś – tę samą osobę, którą dwa lata temu odsądzano od czci i wiary, rząd PiS uważa za swoją kandydatkę na szefową Komisji Europejskiej.