W mapie Europy jest wyraźna dziura – to sześć krajów Bałkanów Zachodnich, pięć należących niegdyś do Jugosławii plus Albania. Tylko dwa z nich miały szansę rozpocząć negocjacje członkowskie – Czarnogóra i Serbia. Ledwie parę tygodni temu na tę drogę miały wkroczyć Macedonia Północna i Albania. Ale UE decyzję przełożyła na jesień. Mimo że ten pierwszy kraj wykonał wielki wysiłek, by zakończyć problem o nazwę z sąsiednią i od dawna cieszącą się przynależnością do instytucji zachodnich Grecją.
Merkel zapewniała dziś „bałkańskich przyjaciół”, że zapełnienie tej dziury jest w strategicznym interesie Unii, i podkreśliła, że Polska jest ich wspaniałym doradcą jako państwo, które całkiem niedawno przechodziło proces akcesyjny.
Unia całkiem niedawno uświadomiła sobie, że o wpływy na Bałkanach walczą zapalczywie Rosja, Turcja i Arabia Saudyjska, a nawet Chiny. Ta pierwsza posuwa się do prób zamachu stanu i wywoływania antyrządowych protestów. Ale nie przełożyło się to na poważne działania – a poważne byłoby wyznaczenie im, kiedy mogą się stać członkami Unii Europejskiej. Bardziej zdecydowane jest NATO, które przyjęło przed dekadą Albanię, dwa lata temu Czarnogórę, a lada moment ma przyjąć Macedonię Północną.
Kilka państw starej Unii hamuje jednak zachodnie aspiracje państw Bałkanów Zachodnich, przede wszystkim Francja, która stawia dziwny warunek: najpierw reformy w UE, a potem rozważania o jej poszerzeniu. Dziwny, bo chętnych do reformowania według pomysłów Paryża prawie nie widać. Niechęć Francji do tego regionu jest tym dziwniejsza, że państwa te są frankofilskie. Albania i Macedonia Północna należą do Międzynarodowej Organizacji Frankofonii, Kosowo i Serbia są jej członkami stowarzyszonymi, a Bośnia i Hercegowina oraz Czarnogóra są w niej obserwatorami.
Biorąc pod uwagę, że są to państwa niebogate i z wysokim bezrobociem, odkładnia decyzji w nieskończoność nie spowoduje, że będą bardziej stabilne i mniej skłonne do ulegania wpływom wspomnianych wyżej graczy spoza Unii.