Przywódcy Unii Europejskiej podczas ostatniego szczytu, na którym decydowali o obsadzie najważniejszych stanowisk w UE, odrzucili paradygmat takiego konstruowania personalnych puzzli, by odzwierciedlał on zróżnicowanie geograficzne, historyczne i polityczne Europy. Pięć lat temu dbano o to, by zrównoważyć wpływy Północy, Południa, Wschodu i Zachodu, starych i nowych państw członkowskich, a także o równowagę pomiędzy chadekami i socjalistami, którzy mieli większość w Parlamencie Europejskim.
Teraz zachowano jedynie parytet płciowy i frakcyjny – stanowiska otrzymali kandydaci poparci przez chadeków, socjalistów, ale też liberałów – jak premier Belgii czy wskazana przez należącego do frakcji liberałów Emmanuela Macrona szefowa Europejskiego Banku Centralnego. O równowadze geograficznej i historycznej zapomniano – nowy unijny establishment pochodzi nie tylko z zachodu i południa Europy, ale też wywodzi się z krajów starej Unii. W dodatku dwa najważniejsze dla polityki i gospodarki urzędy podzieliły między sobą Francja i Niemcy.
W tym kontekście kształt przyszłej Komisji Europejskiej może się dla przyszłości integracji okazać kluczowy. Podobnie jak była polska premier Beata Szydło zostali upokorzeni i odsunięci przez PE od funkcji kierowniczych przedstawiciele włoskiej Ligi. Łatwo też sobie wyobrazić, że PE może próbować storpedować członkostwo w Komisji przedstawicieli spoza nowego europejskiego mainstreamu, czyli liberałów i Zielonych, z którymi władzą musieli podzielić się dominujący dotąd chadecy i socjaliści.
Sęk w tym, że brukselski establishment nie musi lubić przeciwników unijnego status quo, ale jednak nie powinien lekceważyć wyniku europejskich wyborów. Może to bowiem w istotny sposób podważyć wiarę w legitymizację demokratyczną najwyższych władz Unii. Zwolennicy partii radykalnych dostaliby argument na rzecz wizji, że bez względu na to, jaki jest wynik wyborów, rządzą ci sami ludzie, Unia zaś – jak twierdzą co radykalniejsi w retoryce jej przeciwnicy – niewiele się różni od Związku Sowieckiego.
Z tego punktu widzenia przed rządem PiS stoi bardzo poważne wyzwanie. Bez względu na to, na co umówił się premier Mateusz Morawiecki w zamian za poparcie Ursuli von der Leyen na stanowisko szefowej Komisji Europejskiej, polski kandydat i tak może zostać odrzucony przez Parlament Europejski. Choć formalnie Parlament nie ma prawa wybierać poszczególnych komisarzy, to jednak groźba zawetowania całej Komisji nieraz już prowadziła do tego, że pod jego presją wycofywano niektóre kandydatury. Rząd zostałby w ten sposób ośmieszony, a winę zrzucono by na unijne mechanizmy. Pytanie, czy zawierając jakiś deal w tej sprawie, rząd miał świadomość związanego z nim ryzyka.