Wbrew zaklęciom eurokratów nowy traktat nie „przybliża Unii obywatelom”. Nie sprawi, że Duńczycy, Hiszpanie i Polacy poczują się w większym stopniu Europejczykami i zaczną postrzegać Unię jako wspólny dom. Nie daje im szerszych praw, poczucia większego bezpieczeństwa ani wyższych pensji. Owszem, jeśli traktat wejdzie w życie, ułatwi podejmowanie decyzji w samej UE, choćby poprzez ograniczenie zasady jednomyślności w głosowaniach. Zapewne przyspieszy także ustanowienie unijnych sił zbrojnych. Być może wspólna polityka zagraniczna UE przestanie być mrzonką.
Czy są to jednak powody, dla których moglibyśmy uznać, że traktat zmniejsza dystans między szarymi obywatelami a brukselskimi urzędami? Czy będziemy bliżej Unii, nie mając możliwości wyrażenia swojego zdania na temat traktatu w referendum? Czy obywatelom Unii, w większości chrześcijanom, jest dziś bliżej do organizacji, która w preambule do traktatu o chrześcijaństwie zapomniała?
Dokument nie jest przełomowy – ani pod względem historycznym, ani ideowym. Przełom nastąpił tylko w jednej dziedzinie: euroentuzjaści wreszcie znaleźli wroga. Są nim ci Europejczycy, którym traktat się nie podoba. Bo w polityce racji bytu nie ma zbliżanie ludzi do instytucji, lecz poszukiwanie przeciwników, którzy „stanowią zagrożenie” i których należy – co najmniej – reedukować.