Carpe diem - ta stara rzymska maksyma, by nie marnować mijającego czasu, jest i będzie chyba zawsze aktualna. Dziś w naszej szybkonogiej erze jest bardziej widoczna niż dawniej. Politycy, bankierzy, członkowie wszelkich nacji wiedzą doskonale, co to znaczy zaprzepaścić jednorazową szansę. Doświadczył tego niestety również premier Polski Donald Tusk w odniesieniu do Ukrainy.
Od odzyskania niepodległości niepisanym kanonem polskiej racji stanu była zasada, że Ukraina jest na pierwszym planie. Tak było za Wałęsy, za Kwaśniewskiego i tak się zapowiadało za prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ale przyszedł do władzy premier Tusk i lekkomyślnie obalił ten fundament.
Zaraz po wyborach czekano w Kijowie na jego przyjazd. Ale on obrał inną drogę, najpierw pojechał na Zachód, a potem na Słowację. Jednocześnie zaczęła się klęska następstw wstąpienia Polski do strefy Schengen.
Ukraińcy osłupieli i zaczęli roztrząsać sprawę. Jedni twierdzili, że Tusk się boi Moskwy, inni uważali, że czeka na ustabilizowanie się nowego rządu w Kijowie.
Niewykluczone, że któryś z tych argumentów zadziałał, ale to nie ma znaczenia.