A jest nim przekonanie, że jeśli Zachód ma przetrwać, jeśli ma zachować swoją rolę i znaczenie, to musi pozostać wierny swojemu chrześcijańskiemu dziedzictwu. Ujmując rzecz krócej: albo Zachód i Stany Zjednoczone będą chrześcijańskie, albo nie będzie ich wcale.

I dlatego Benedykt XVI tak mocno akcentuje w swoim przesłaniu do Amerykanów i amerykańskich polityków nie to, co ich dzieli, ale to, co łączy. Jasno zdefiniowany na początku pontyfikatu (a dokładniej – jeszcze w przemówieniu rozpoczynającym konklawe) przeciwnik ideowy, jakim dla papieża jest sekularyzm, wypychanie religii z życia publicznego i czynienie z niej prywatnego problemu frustratów sprawia, że opierający swoje myślenie i decyzje (niekiedy tylko werbalnie) na chrześcijaństwie politycy i zwyczajni Amerykanie stają się istotnymi sojusznikami w walce o dusze Zachodu, jaką toczy Benedykt XVI.

Przekonanie papieża o konieczności zakorzenienia polityki w chrześcijaństwie jest istotnym elementem amerykańskiej tradycji. Sąd Najwyższy, Senat i Izba Reprezentantów wielokrotnie deklarowały, że Stany Zjednoczone są „narodem chrześcijańskim”, dla którego tożsamości największym zagrożeniem jest ateizm (nieczęsto w ogóle w tym kraju deklarowany) i obojętność. Przybywający z podobnym przesłaniem Benedykt XVI jest zatem przyjmowany jak ktoś, kto przypomina o tym, co dla Ameryki fundamentalne.

I dlatego jest słuchany. Skandale seksualne w amerykańskim Kościele, brak akceptacji dla części nauczania moralnego katolicyzmu czy nawet zdecydowanie nieamerykańska charyzma Benedykta XVI, który niechętnie sięga do narzędzi popkultury, nie mogą bowiem zmienić faktu, że w sprawach najważniejszych papież i Amerykanie myślą podobnie. I to mimo tego, że w kwestii polityki zagranicznej on jest z Wenus, a oni z Marsa.