Nie ma w polskiej polityce takiego obciachu, żeby po jakimś czasie nie okazało się, że może być jeszcze większy. Kiedyś sądziłem, że nie sposób bardziej skompromitować Sejmu, niż podnieść do godności marszałka Andrzeja Leppera. Owszem, można było – czyniąc marszałkiem Stefana Niesiołowskiego; człowieka, który, jak to ujął jeden z mych przyjaciół, skompromitował samo pojęcie kompromitacji. Kiedy Lepper obrzucał swych przeciwników obelgami, przynajmniej było to na serio. Gdy wściekły do nieprzytomności „Niesiół” pienił się w TVN 24 na Grzegorza Napieralskiego, do prymitywnej lepperowskiej agresji dodał jeszcze elementy groteski i niezamierzonej błazenady potęgujące u widza odczucie palącego wstydu, że to jego Sejm, jego marszałek i jego oczy, które na to wszystko patrzą.

Błazeństwo miotania gromów na SLD jest tym bardziej uderzające, że gdyby zagłosowało ono inaczej, słyszelibyśmy mniej więcej te same okrzyki – tylko to PiS darłby szaty, że PO na wieki zhańbiła się koalicją z postkomunistami.

Gdyby obie partie postsolidarnościowe (Boże, co za wstyd…) naprawdę aż tak się postkomunistami brzydziły, od lat współpracowałyby zgodnie w budowaniu IV RP. Ale one brzydzą się sobą nawzajem, a Sojuszem tylko wtedy, gdy wesprze przeciwnika. Przypominają facetów, którzy przymilają się do tej samej dziewczyny, i kiedy ta obdarzy uśmiechem jednego, drugi leci rozpowiadać, że to dziwka i okropny paszczur. A potem zmiana. Bo przecież wiadomo, że kiedy będzie to dla SLD korzystne, zagłosuje przeciw prezydentowi, i wtedy Niesiołowski będzie piał nad Napieralskim zachwyty, a PiS rozedrze szaty, że Targowica i Kiszczak.

Najbardziej boli nawet nie to, że PO uczyniła Niesiołowskiego marszałkiem – ale że taki właśnie marszałek doskonale do tego Sejmu pasuje.