Z jednej strony amerykański prezydent stwierdził, że wycofanie się z Afganistanu teraz byłoby porażką, która zagroziłaby bezpieczeństwu USA i jego sojuszników. Z drugiej – wyznaczył wyraźny termin rozpoczęcia wycofywania wojsk – lipiec 2011 roku.
Obama, niegdyś głośny krytyk "przypływu" zastosowanego przez George'a Busha w Iraku, teraz podpisuje się pod identyczną strategią obiema rękami. Zakłada najwyraźniej, że w Afganistanie uda mu się zrobić to samo co Bushowi nad Eufratem. Co jednak będzie, jeśli w lipcu 2011 roku sytuacja okaże się nie lepsza, a może wręcz gorsza?
Tego Obama nie mógł powiedzieć. Stwierdził za to, że definiuje sukces znacznie bardziej realistycznie niż jego poprzednik. Wystarczy mu bowiem, że do połowy 2011 roku uda się postawić na nogi afgański aparat państwowy do tego stopnia, by był w stanie w miarę samodzielnie radzić sobie z talibami. Czy jednak możliwe jest stworzenie sprawnych, cieszących się społecznym zaufaniem struktur rządowych w próżni? W półtora roku?
Wyjaśnienia tych pozornych sprzeczności należy szukać w dalszej części przemówienia. Jak stwierdził prezydent, Ameryka nie może sobie pozwolić na prowadzenie tej wojny przez kolejne lata, bo grozi to nie tylko "wydrążeniem" jej opierającej się na ochotnikach armii, lecz także pogłębieniem i tak już przepastnej dziury budżetowej. Ameryki po prostu na to nie stać. I to jest być może najważniejsze przesłanie wystąpienia Obamy, także dla sojuszników Ameryki.
W imię jedności sojuszu, na którym opiera się nasze bezpieczeństwo, uczestniczymy w tej misji od początku i jeśli nadal wierzymy w siłę NATO, powinniśmy uczestniczyć do końca. Od środy wiemy, kiedy się tego końca spodziewać. I że nie będzie łatwo osiągnąć sukces – nawet według wąskiej definicji Baracka Obamy.