O 10 milionów mniej ma też być najliczniejszych obecnie w Unii Europejskiej Niemców, a o 15 milionów więcej Brytyjczyków (przy założeniu, że do tego czasu nie podzielą się na Anglików, Szkotów, Walijczyków i Irlandczyków).

Polaków będzie mniej i będą statystycznie znacznie starsi (a więc bardziej uciążliwi dla budżetu), jeżeli nic się nie zmieni, to znaczy – nie będzie się rodziło więcej dzieci lub nie dojdzie do masowej imigracji do Polski.

Ale nawet jeżeli uda się skłonić Polki do posiadania większej liczby dzieci, to i tak nie unikniemy pytania, jakich imigrantów potrzebujemy. Odpowiedź jest drażliwa: najlepiej przyjmować młodych, wykształconych (po to, by płacili na nasze emerytury) i bliskich nam kulturowo. Najtrudniej przez gardło przechodzi to ostatnie. Trzeba jednak poważnie wziąć pod uwagę trudności, jakie z imigrantami ze swoich dawnych, głównie muzułmańskich, kolonii mają takie kraje, jak Francja.

Polska powinna więc się nastawić na imigrantów z krajów o tradycji chrześcijańskiej (zwłaszcza z Europy Wschodniej, bo dla tamtejszych mieszkańców unijna Polska może być atrakcyjna) oraz takich, w których tradycja daje się pogodzić z zachodnią (takich jak Wietnam). A innych – w domyśle głównie muzułmanów – dopuszczać w ograniczonym zakresie. W przeciwieństwie do dużych państw Europy Zachodniej Polska nie ma zobowiązań wobec byłych kolonii czy protektoratów w Afryce, na Bliskim czy Środkowym Wschodzie.

Parafrazując Ryszarda Kapuścińskiego, nie mamy na sumieniu kolonializmu i handlu niewolnikami, nie odpowiadamy za nahajkę plantatora i za to, że ladies kazały się nosić w lektyce. Ten argument nas w polityce imigracyjnej nie dotyczy. Polska musi się kierować interesami ekonomicznymi i troską o spokój społeczny, który miliony imigrantów mogą zburzyć.