Wtedy każdy, kto ośmielał się mieć w tej sprawie inne zdanie, a więc na przykład twierdzić, że szybkie wejście do eurolandu nie jest dla Polski najkorzystniejszym scenariuszem, ogłaszany był ciemnogrodzianinem najgorszego autoramentu. Nawet jeśli dobitnie zaznaczał, że równocześnie opowiada się za błyskawicznym uzdrowieniem, ba, za zrównoważeniem finansów publicznych.
Nie trzeba było wiele, wystarczyła wolta premiera, spowodowana legendarną niechęcią do podejmowania jakichkolwiek kłopotliwych politycznie decyzji, by historia zatoczyła koło i teraz to ci, którzy domagają się jak najszybszego przystąpienia przez Polskę do eurolandu, mogą się spodziewać uznania przez klakierów ekipy rządzącej za ludzi niespełna rozumu. Albo - co pewnie jeszcze gorsze - za cyników doradzających wielkiemu obozowi postępu Donalda Tuska popełnienie politycznego samobójstwa.
Jeśli jednak nie istnieje inna droga mobilizowania koalicji rządzącej do podjęcia reform, które pozwoliłyby kasie naszego państwa uniknąć katastrofy, to czyż nie warto - choćby na użytek tego felietonu - zmienić zdanie i domagać się jak najszybszego, najlepiej natychmiastowego zastąpienia naszej narodowej waluty - europejską? Wiedząc, że zrealizowanie tego postulatu nie jest możliwe bez spełnienia przez Polskę kryteriów traktatu z Maastricht. Czyli bez przeprowadzenia tych zmian, na przeforsowanie których w ciągu ostatnich dwóch lat zdobyli się obdarzeni wyobraźnią i odwagą politycy estońscy, a nie zdobyli się - pozbawieni wyobraźni oraz odwagi - politycy polscy.
I dlatego to Estonia, a nie Polska, ma teraz kwitnące finanse publiczne, a przy okazji może dołączyć do strefy unijnego pieniądza. A więc tak - domagam się jak najszybszego zastąpienia złotego przez wspólną walutę!
(A gdy już będziemy mieli zdrowe finanse publiczne - przystąpienie do eurolandu musi być poprzedzone osiągnięciem takiego stanu - to rozważymy, czy wejście do strefy euro akurat w tym momencie rzeczywiście się nam opłaca).