Alert antyterrorystyczny w Niemczech trwa. Władze informują jedynie ogólnikowo, że są w posiadaniu informacji nakazujących pilne zaostrzenie środków bezpieczeństwa. Te „środki” najbardziej rzucają się w oczy na dworcach kolejowych i w portach lotniczych, pod postacią policjantów z psami i pistoletami maszynowymi na wierzchu.
Jak dotąd - chwała Bogu - nic złego się nie stało.
Ale stan podwyższonego napięcia w naturalny sposób przełożył się na interesującą dyskusję polityczną. Politycy pytają, jakiej pomocy w takich chwilach państwo może oczekiwać od zwykłych obywateli. Inni niepokoją się z kolei jak taki – niezadekretowany wprost - stan wyjątkowy może wpływać na demokrację.
Ta dyskusja w RFN ma już swoją historię. W latach 70. w czasie wybuchu terroru grupy Baader–Meinhoff lewicowi intelektualiści bili na alarm, że władze, zachęcając do donosicielstwa i zwalczając terror, chcą przy okazji przykroić swobody obywatelskie.
Teraz politycy dywagują, ile należy wymagać w dziele zwalczania terroru od obywateli zwykłych, a szczególnie od obywateli o imigranckich korzeniach.