O wykształcenie wyższe ubiega się aż 1,9 mln Polaków. To stawia nas w czołówce krajów europejskich. Wydawałoby się więc, że przynajmniej w tej dziedzinie mamy się czym pochwalić. Jeśli jednak przyjrzeć się temu, jak w Polsce zdobywa się dyplom magistra, to trzeba się wstrzymać z pochwałami. Okazuje się bowiem, że ta wiedza zdobywana jest nie tylko dużym kosztem, ale też na podyktowanych przez wyższe szkoły zasadach, które trudno uznać za uczciwe.
Wiele uczelni, zarówno prywatnych, jak i państwowych, z czołówek rankingów, zaprasza młodzież do robienia w nich dyplomu. Warunkiem przyjęcia często nie jest dobre świadectwo maturalne, ale raczej chęć i możliwość ponoszenia wysokich opłat. Taka jest rzeczywistość.
W Polsce co drugi student za zdobywanie wiedzy musi płacić.
Uczelnie już dawno nie są matkami żywicielkami (Alma Mater), lecz raczej stały się maszynkami do zarabiania pieniędzy. Wykorzystują swoją przewagę nad studentami i robią wszystko, żeby zwiększyć zyski.
Niestety, standardem stało się przedstawianie do podpisu umów, które łamią prawo. Potwierdza to choćby prowadzony przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów rejestr niedozwolonych klauzul umownych. Zawiera aż 196 przykładów sprzecznych z prawem postanowień stosowanych w umowach z zakresu edukacji. Mówiąc bardziej obrazowo: to tak, jakby przez rok co drugi dzień efektem pracy którejś ze szkół wyższych było wymyślenie sposobu na opróżnienie studenckiego portfela. Sposobu nieuczciwego – bo 80 proc. zapisów dotyczących relacji finansowych między studentem a jego uczelnią UOKiK uznał za niezgodne z prawem. Wygląda na to, że uczelnie zgodnie przyjęły łacińską sentencję pecunia non olet.