Resztki przyzwoitości kazały do niedawna przedsięwzięcia mające na celu ustanawianie wygodnych dla siebie rządów w państwach ościennych maskować obłudnymi frazesami, iż to suwerenne narody podejmują decyzje, jak i przez kogo chcą być rządzone, i decyzje te muszą być uszanowane. Dziś urzędująca kanclerz państwa, które dzięki zjednoczeniu i unii monetarnej wyrosło na pierwszą europejską potęgę, nie waha się wyraźnie oznajmić, iż zwycięstwo kandydata socjalistów – zdecydowanie prowadzącego w sondażach – byłoby „złe dla Francji". Rząd Niemiec wie przecież lepiej, co lepsze dla Francji, niż sami Francuzi. Przypadkiem to akurat, co lepsze dla... nie, broń Boże, nie dla Niemiec – dla całej Europy, której interesów wyrazicielem czuje się po raz kolejny w historii rząd w Berlinie.

Dawno już uznano, że wyborcy nie mają dość rozumu, by rozstrzygać na przykład o finansach i gospodarce swych krajów, więc takie decyzje trzeba odebrać wybieralnym politykom i oddać fachowcom. Odbieranie im na rzecz fachowców kolejnych kluczowych obszarów decyzji jest więc logiczną konsekwencją budowania nowego wspaniałego świata i Europy. Francuzi i tak powinni się czuć zaszczyceni, że kanclerz Niemiec zaangażuje się w ich urabianie osobiście. W wypadku mniejszych narodów, takich jak Polacy czy Węgrzy, zleca to tylko swoim mediom i specjalistom od manipulowania emocjami mas. Tak jak przed wiekami cesarze posyłali jednemu z pretendentów do tronu w mniejszych krajach parę setek zbrojnych.

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze"