Negocjowany w bólach pakt fiskalny to tylko nowy termin starej i mocno chybotliwej konstrukcji finansowej oznaczający pompowanie ekstrapieniędzy z Europejskiego Banku Centralnego do komercyjnych banków.

Teoretycznie bilionowy zastrzyk gotówki miał być powiązany z nowym systemem dyscypliny fiskalnej. Trzymaniem w karbach deficytów budżetowych, kontrolą wydatków i redukowaniem socjalnego tłuszczyku. Misterny plan, żeby dodatkowe środki z banku centralnego nie zostały przejedzone przez rozpasane aparaty państwowe i rosnące zobowiązania socjalne.

Piękna wizja nie wytrzymuje jednak próby. Hiszpania, Portugalia, Grecja, a niewykluczone, że i Włochy, czyli kraje, które nie będą w stanie dotrzymać rygorów budżetowych, podważają mechanizm egzekwowania kar. Irlandia z góry zapowiedziała referendum, co w Europie nikomu dobrze się nie kojarzy. Francja, jeżeli szale wyborcze przechylą się w stronę populistycznej lewicy, może odmówić ratyfikacji paktu.

Sam pakt został skrojony na niemiecką modłę, ale i tam antysolidarnościowe sentymenty mogą wziąć górę. Dziś natomiast, jak wisienkę na torcie, odkrywamy, że w polskim Sejmie też może zabraknąć głosów potrzebnych do ratyfikacji paktu. Nasz głos nie liczy się w euroukładance. Ale znaczenie to zaiste symboliczne. Politycy, oczywiście, dalej odgrywają swój teatr wielkiej zgody i reformatorskiej mobilizacji.

Tyle że szanse na ratyfikację są mierne. Co cały ten wychwalany pod niebiosa nowatorski spektakl, zwany paktem fiskalnym, sprowadza jedynie do drukowania nowych pieniędzy przez EBC. I krótkotrwałego wsparcia banków komercyjnych. A potem przyjdzie dalsze osłabienie euro cofające gospodarkę do punktu zero i skaże nas na kolejne nierealne plany unijnych polityków.