„Projekt Gliński” nie mógł mieć chyba lepszego finału. To było polityczne przedstawienie, ale całkowicie mieściło się w regułach demokracji. Bo zabronienie liderowi opozycji odtwarzania czyjegokolwiek wystąpienia z tabletu byłoby absurdalne.
W Sejmie żartowano, że skoro mamy kandydata na premiera rządu technicznego, to i uzasadnienie wniosku przebiegło pod znakiem techniki.
Mało przekonujące były natomiast „techniczne” zarzuty Donalda Tuska, który argumentował, że PiS nagina konstytucję, bo pozwala ona składać wniosek o konstruktywne wotum nieufności dla rządu wtedy, gdy ten utraci stabilną większość. Abecadłem demokracji jest bowiem prawo opozycji, aby domagać się odwołania rządu.
Ubocznym skutkiem zastosowania triku z tabletem było to, że obserwatorom umknęło meritum dyskusji. W tej kwestii nastroje dominujące w Sejmie najlepiej chyba wyraził Leszek Miller, mówiąc, że „rząd PO i PSL zasługuje na wotum nieufności, ale rząd PiS nie zasługuje na wotum zaufania”.
Wczorajszy wniosek o odwołanie rządu Tuska był osią programu PiS od lata ubiegłego roku. Partia Jarosława Kaczyńskiego chciała pokazać, że potrafi przyciągnąć intelektualistów i dyskutować o najważniejszych problemach Polaków. Rzut oka na sondaże dowodzi, że akcja z Piotrem Glińskim przyniosła Prawu i Sprawiedliwości niemal wyłącznie korzyści. Nie da się dziś tej partii oskarżać, że nie prowadzi merytorycznych debat i że zajmuje się sprawami nieważnymi. Nawet jeśli „projekt Gliński” był wyłącznie działaniem pozorowanym, to trudno czynić z tego zarzut, bo polityka większości partii w Polsce już od dawna jest tylko spektaklem. A PiS, stosując nowoczesne sztuczki wizerunkowe, dowiódł, że potrafi w tej grze skutecznie konkurować.