Minęła dekada, wszyscy wiedzą o tysiącach ofiar tej wojny i grubych miliardach wpompowanych dolarów, ale mimo wszystko teraz nadal łatwiej znaleźć obrońcę tamtej decyzji polskich władz, niż wówczas jej przeciwnika. Co pokazuje, jak bardzo dumni byliśmy z polskiej strefy w Iraku, tuż obok stref amerykańskich i brytyjskiej.
Przyznam, ja nadal jestem obrońcą.Umiarkowanym, z wątpliwościami, może i wyrzutami sumienia, ale jednak obrońcą.
To nie oznacza jednocześnie rozgrzeszenia Amerykanów z wprowadzenia sojuszników w błąd, wyssania z palca powodów, które wymagały obalenia dyktatora: czyli broni masowego rażenia, którą miał mieć, i związków z Al Kaidą, które ponoć utrzymywał.
Jako obrońca podkreślam przede wszystkim: Nie ma już Bliskim Wschodzie nieobliczalnego dyktatora Saddama Husajna. Został obalony w czasach, gdy o samodzielnym obalaniu bliskowschodnich dyktatorów ich prześladowani poddani mogli tylko marzyć. Nie wiadomo oczywiście, ilu Irakijczyków zgładziłby Saddam Husajn przez te dziesięć lat, gdyby nie zajęli się nim Amerykanie. Porównywanie liczby tych, co mogliby zginąć, z liczbą naprawdę zabitych i w czasie wojny rozpoczętej w 2003 roku i w wyniku setek późniejszych zamachów, jest niemożliwe albo niepoważne.
Teraz w Iraku nie ma idealnej demokracji, ale głos uczestników wyborów jest jednak istotny, powstają niedoskonałe, ale jednak, rządy, tworzone są koalicje. A Kurdowie mają quasipaństwo.