Z pewnością nie budziła powszechnej sympatii. Nie chciała się zresztą przypodobać każdemu. Nie sądzę, by darzyli ją miłością choćby brytyjscy związkowcy. Ale gdy w latach 80. łamała ich niepodzielną władzę nad rynkiem pracy w Wielkiej Brytanii, otwierała drogę do wielkiego boomu gospodarczego swego kraju lat 90. i odrodzenia się Królestwa jako światowej potęgi gospodarczej.
Pacyfiści i lewica nie mogli jej wybaczyć ataku na Falklandy, ale Thatcher odbudowała w ten sposób dumę Brytyjczyków z bycia Brytyjczykami i pokazała, że po upadku imperium Londyn wciąż pozostaje stolicą, z którą musi się liczyć cały świat.
Bardzo cenię Żelazną Damę za jej nieustępliwość w zwalczaniu każdej ideologii, która by osiągnąć cele polityczne, sięgała po przemoc. Tak, za jej rządów służby specjalne otrzymały niespotykaną wcześniej władzę, ale to Thatcher – i zachęcana przez nią do zdecydowanego działania koalicja zachodnich przywódców – złamała kręgosłup lewackiemu terroryzmowi.
Jej zasługi w walce z komunizmem trudno przecenić, o czym wiedzą doskonale m.in. działacze podziemnej „Solidarności”, choć dzisiejsza „Solidarność” zapewne jej wielkim fanem już by nie była.
Zwolennicy budowy państwa opiekuńczego też za nią nie przepadają, bo Thatcher zawsze mówiła, że człowiek musi odpowiadać za samego siebie i swoich najbliższych, a państwo ma po prostu obowiązek mu nie przeszkadzać.
Jednak najdłużej urzędująca premier Wielkiej Brytanii w XX wieku złamała również stereotyp słabej kobiety w świecie polityki zdominowanej przez mężczyzn. Była twarda, gdy było to potrzebne – nieustępliwa i pryncypialna. A jednocześnie – o czym wielu jej miłośników woli dziś nie pamiętać – opowiedziała się, jako jeden z pierwszych polityków Partii Konserwatywnej, za legalizacją aborcji i związków homoseksualnych. A bardzo wielu miłośników brytyjskiej tradycji do dziś szczerze nienawidzi jej za poparcie delegalizacji polowań na zające z nagonką.