Na deszczu pieniędzy przeznaczanych na infrastrukturę miały zarobić polskie przedsiębiorstwa. I do pewnego momentu wyglądało, że plan działa. Ale przyszedł kryzys, a w branży budowlanej zaczął się pogrom. W ubiegłym roku upadły aż 273 spółki budowlane, prawie 90 proc. więcej niż rok wcześniej. Biorąc pod uwagę skalę powiązań między wykonawcami, podwykonawcami, dostawcami surowców, pracę może stracić kilkadziesiąt, a może nawet 100 tys. ludzi. I chociaż wiele wskazuje na to, że branża najgorsze ma za sobą (liczba upadłości w pierwszym kwartale tego roku już tak nie rośnie), przez ubiegłoroczną zapaść jej obraz zmienił się diametralnie.

Z danych zebranych przez „Rz" wynika, że w kilku ostatnich dużych przetargach drogowych zaledwie trzy oferty (na 43 łącznie) złożyły przedsiębiorstwa z polskim kapitałem. Inne albo nie mają środków niezbędnych do realizacji dużych inwestycji, albo boją się konsekwencji wygranej. Dokładnie tak! Boją się wygrać, bo często muszą skalkulować cenę oferty na granicy opłacalności.

Rząd, jakby nie zauważając opłakanych konsekwencji takiej polityki, wciąż chce budować drogi przede wszystkim jak najtaniej. Historia z chińskim Covecem czy polskimi DSS, PBG lub Polimeksem-Mostostalem niczego nas nie nauczyła.

Branża budowlana nie jest wyjątkowa i nie powinna być wyjątkowo traktowana. Nie da się jednak nie zauważyć zmiany warunków, w jakich działają firmy. Szczególnie te polskie, niemające zaplecza w postaci międzynarodowych spółek matek. Pozostaje mieć nadzieję, że zauważą to również nasze władze, warunki przetargów zostaną dostosowane do rynkowych, a cena przestanie być jedynym czynnikiem decydującym o zdobyciu kontraktów. Wciąż działają tysiące polskich firm, które mogą na tym skorzystać.