Przekaz byłego ministra sprawiedliwości da się streścić następująco: dzisiejsza PO nie jest już tą formacją, jaką była na początku swojego istnienia, gdy odwoływała się do konserwatywnych wartości i głosiła antyestablishmentowe hasła budowy IV RP. Jest natomiast ugrupowaniem, które zamiast przeprowadzania koniecznych dla społeczeństwa reform ucieka w tematy zastępcze, takie jak chociażby związki partnerskie.
W liście Gowina znamienne jest to, że jego autor powołuje się na Deklarację Ideową Platformy – daje do zrozumienia, że dokument ten przestał mieć dla Donalda Tuska jakiekolwiek znaczenie. Krytykując uosabianą przez premiera minimalistyczną linię utrzymywania się za wszelką cenę u władzy Gowin występuje jako orędownik powrotu PO do jej korzeni. Nie dziwią zatem słowa, jakie w jego sprawie wypowiedział premier: „miałem wrażenie, że jest to polityk, który ubiega się o wygraną, ale w innej partii". Tym samym Tusk próbuje przedstawić Gowina jako ukrytego pisowca w szeregach Platformy, a więc kogoś z gruntu nielojalnego.
Na rywalizację w PO warto spojrzeć w świetle rezultatu sondażu Homo Homini i pozycji, jaką zdobyli w nim postkomuniści. PiS uzyskał 32 proc., Platforma – 27 proc., a SLD – 14 proc. Gdyby takie były wyniki w najbliższych wyborach do Sejmu, formacja Jarosława Kaczyńskiego i tak nie mogłaby liczyć na przejęcie steru władzy. A to dlatego, że nie ma takiej zdolności koalicyjnej, jaką wciąż posiada ugrupowanie obecnie rządzące. Języczkiem u wagi będzie przecież prawdopodobnie Sojusz.
W opublikowanej niedawno rozmowie rzece Roberta Krasowskiego z Leszkiem Millerem szef SLD wyraźnie zaznaczył, że największym złem polskiej polityki jest Jarosław Kaczyński. Z kimś takim jak on nie sposób więc zawrzeć koalicję. Ale z Tuskiem? Być może zatem premier, coraz śmielej zerkając w lewą stronę, pomału przymierza się do przyszłej koalicji z postkomunistami.