Paradoks polega jednak na tym, że Arłukowicz pewnie straci stanowisko akurat wtedy, gdy zaczął zmiany, z których przynajmniej część może uszczelnić system ochrony zdrowia i wprowadzić do niego więcej logiki. Straci stanowisko nie z powodu merytorycznej oceny swej działalności w ostatnim czasie, lecz ze względu na personalny konflikt z przyszłą premier Ewą Kopacz, którą w 2011 r. zastąpił w fotelu ministra zdrowia.

Zapewne nie będzie nam więc dane rozliczyć Arłukowicza z tego, czy jego pakiet kolejkowy rzeczywiście doprowadzi do skrócenia oczekiwania na wizytę u specjalisty. Nie przekonamy się podczas jego rządów, czy – jak przyrzekał – chorzy na raka są szybciej diagnozowani, a dzięki temu częściej wygrywają z chorobą. Nie dowiemy się, czy nałożenie na konsultantów krajowych i wojewódzkich we wszystkich dziedzinach medycznych nakazu ujawniania swoich kontaktów z firmami farmaceutycznymi rzeczywiście oczyści środowisko medyczne. Zresztą część rozwiązań, które Arłukowicz chciał wprowadzić na jesieni – w tym zmiana zasad opłacania lekarzy rodzinnych – zapewne w ogóle wyląduje w koszu.

Arłukowicz nie był Herkulesem. Ale gorszy byłby wariant, w którym po nowym rozdaniu rządowym Ewa Kopacz jednocześnie stałaby się premierem i kreatorem polityki zdrowotnej, obsadzając na stanowisku ministra przypadkowego figuranta. Cztery lata, które spędziła w gmachu resortu przy ulicy Miodowej w Warszawie, pokazały, że ona sama nie ma spójnej koncepcji uzdrowienia służby zdrowia, a jej sztandarowe reformy – przekształcenie szpitali w spółki i zmiana zasad refundacji leków – nie przyczyniły się do poprawy sytuacji pacjentów.

Tak to już wśród polskich ministrów zdrowia jest – wprowadzają reformy lub pseudoreformy, za które nie ponoszą konsekwencji, bo wcześniej odchodzą ze stanowiska. Tak było z Kopacz i – wszystko na to wskazuje – tak będzie z Arłukowiczem. Tyle że dotąd pacjentom od reform, które są niczyje, lepiej się nie dzieje.