Niestety, po stronie rządowej nie ma chętnych do jego rozwiązania. Wręcz przeciwnie, rząd ochoczo zleca kolejne zadania samorządom, nie przekazując im, niestety, wystarczających środków.

Najlepszym przykładem jest oświata. Subwencja jest zbyt mała i nijak nie pokrywa realnych wydatków. Doszło już do tego, że 2/3 budżetów gmin to dotacje i subwencje na konkretne zadania. W większości przypadków niewystarczające.

Samorządy, które chcą wykorzystać pieniądze unijne do inwestowania, muszą w tym celu przygotować tzw. wkład własny. Na to wszystko potrzeba pieniędzy, a i wymagania lokalnych wyborców też rosną. Żaden z nich nie chce chodzić po krzywych chodnikach. Samorządy szukają więc na gwałt pieniędzy i nowych form finansowania. Dotychczas korzystały głównie z kredytów bankowych albo emitowały obligacje. Remedium upatrywano też w ciągle raczkującym partnerstwie publiczno-prywatnym.

Niestety, część naprawdę przyciśniętych do muru gmin w złej kondycji, którym banki odmówiły finansowania, postanowiła się udać do parabanków, a więc po najdroższe pieniądze. Można tam otrzymać np. tzw. subrogacje, czyli pożyczki na dowolne transakcje lub inwestycje. Niestety, z parabanków przy wygórowanych (w stosunku do banków)  stawkach droga prowadzi tylko do bankructwa, czego niektóre gminy już doświadczyły.

Zdecydowanej większości naszych samorządów nie grozi oczywiście niewypłacalność w wydaniu greckim, ale włodarzy i skarbników gmin pożyczających w parabankach trzeba niewątpliwie postawić pod pręgierzem. Szczególnie skarbnicy, jako finansiści, wiedzą przecież doskonale, że pożyczanie od parabanków to droga na manowce. Ponieważ okazuje się, że mimo to niektórzy korzystają z tej oferty, powinno im się prawnie tego zabronić. Państwo musi interweniować w samorządach nie dopiero wtedy, gdy brakuje im już zupełnie pieniędzy, ale prewencyjnie, gdy tracą wiarygodność w oczach banków i nie mają innego pomysłu niż dalsze zadłużanie się, za co zapłacą podatnicy.