Żyjemy w czasach, kiedy każdy ma przy sobie telefon rejestrujący filmy w wysokiej rozdzielczości. Duża część tych prywatnych nagrań trafia do darmowej przestrzeni publicznej na aplikacjach dostępnych w internecie. Prezydent USA jest zatem pod nieustanną obserwacją prywatnych i telewizyjnych kamer. Wszyscy od roku widzieliśmy, że jego zdrowie się pogarsza.
Widzieli to przede wszystkim zarejestrowani wyborcy Partii Demokratycznej. I aż 87 proc. osób uprawnionych do udziału w prawyborach i tak wybrało definitywnie Joe Bidena na swojego kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydawało się zatem, że jest to decyzja ostateczna, zgodnie z regułą „vox populi, vox dei”. Nic bardziej mylnego. Kunktatorstwo polityczne oraz lęk o własne stanowiska i utratę władzy okazały się ważniejsze od świętych zasad demokracji.
Katastrofalna kampania wyborcza Partii Demokratycznej
Żal mi jest Joe Bidena. Ten znakomity mąż stanu i człowiek, który przez kilka dekad służył swojemu narodowi, zasługiwał na jeszcze jedną szansę. Widocznie jednak naciski były tak silne, że nie mógł się oprzeć narastającej nagonce, także ze strony jego własnego zaplecza politycznego.
Czytaj więcej
Decyzja Joe Bidena o wycofaniu się z wyborów prezydenckich 2024 w USA to polityczny gamechanger. Na krótką metę daje oddech demokratom i odwraca uwagę od Donalda Trumpa, który właśnie dostał nominację republikanów i ogłosił kandydaturę J.D. Vance na wiceprezydenta. A na dłuższą?
Kierownictwo i stratedzy Partii Demokratycznej zrobili mu krzywdę. Po pierwsze zgadzając się w ogóle na jego kandydaturę pół roku temu, a po drugie nie tworząc planu B na wypadek problemów ze zdrowiem kandydata, których wszyscy się tak naprawdę spodziewali.