Przywódcy 27 krajów Unii Europejskiej zebrali się w Brukseli w chwili, gdy Joe Biden nie jest w stanie przeforsować w amerykańskim Kongresie wartego 60 mld dol. pakietu pomocy dla Ukrainy. W miarę, jak zbliżają się listopadowe wybory prezydenckie za Oceanem, w których faworytem jest Donald Trump, szanse Białego Domu na przeforsowanie tego pakietu coraz bardziej maleją. Tymczasem Ukraina potrzebuje na gwałt pomocy wojskowej i finansowej, inaczej front pod naciskiem Rosjan załamie się, a ukraińskie państwo zbankrutuje.
O co toczy się gra na szczycie w Brukseli
Przedmiotem negocjacji w unijnej centrali jest kwota 50 mld euro rozłożona na cztery lata, czyli jakieś 100 zł na mieszkańca Unii rocznie. Zatem naprawdę mało, biorąc pod uwagę skutki ewentualnego zwycięstwa Putina. Porozumienie w czwartek blokował Viktor Orbán, ale opór także stawiały kraje południa Europy, które chcą przy okazji wymusić środki na ochronę granic zewnętrznych Wspólnoty.
Czytaj więcej
Prezydent Ukrainy nie przyjedzie na spotkanie przywódców państw UE do Brukseli. Decyduje się tu przyszłość jego kraju w Unii Europejskiej, którą na razie blokuje Viktor Orbán.
W przeszłości Unia, gdy tego naprawdę chciała, była jednak zdolna do błyskawicznego uruchomienia niepomiernie większych środków. Tak było choćby w 2012 r., gdy powstał wart 700 mld euro Europejski Mechanizm Stabilności, czy w 2021 r., gdy utworzono dysponujący 750 mld euro fundusz przeciwdziałaniu skutkom pandemii.
Wtedy jednak Europejczycy się przestraszyli, że stracą swoje oszczędności czy zdrowie. Dziś wydaje im się jednak, że sprawa ukraińska nie dotyka ich bezpośrednio. Choć przystąpienie Ukrainy do Unii jest odległą perspektywą, już teraz aż 72. proc. Austriaków czy 71 proc. Francuzów ma poważne wątpliwości, czy zwyczajnie opłaca im się przyjmować Ukraińców do Wspólnoty.