Marszałek Senatu – lekarz, który został politykiem – wyjaśnił protestującym od ponad 20 dni lekarzom-rezydentom, że domaganie się przez nich pieniędzy jest nieco małostkowe, bo przecież wykonują "piękną i wspaniałą pracę, która daje niezwykłą satysfakcję”. Zauważył przy tym, że sam mógłby zostać panem dyrektorem szpitala, na którym kilkanaście tysięcy złotych wpływających co miesiąc na konto trzeciej osoby w państwie nie robią wrażenia. Karczewski poświęcił się jednak dla idei – więc i wy, drodzy rezydenci możecie. Idealnym lekarzem-rezydentem byłby bowiem doktor Tomasz Judym, który gardzi pieniędzmi, nie zakłada rodziny a w wolnym czasie odwiedza czworaki, gdzie – pro bono – leczy potrzebujących. O, gdyby wszyscy byli tak ideowi państwo budowałoby się łatwiej.
Warto przypomnieć, że Karczewski dał już wyraz swojej tęsknocie za idealizmem przy okazji wprowadzania programu 500plus – pod koniec 2015 roku oświadczył, że syci i zamożni skompromitują się sięgając po, przysługujące im zgodnie z wprowadzanym przez PiS prawem, 500 złotych na kolejne dziecko. Wiadomo – doktor Judym nawet, gdyby był bogaty (choć przy jego trybie pracy trudno sobie wyobrazić jak miałby do owego bogactwa dojść) nie tylko nie przyjąłby 500plus, ale jeszcze sam zacząłby wypłacać innym rodzicom pieniądze. O takich obywateli walczymy!
Niestety owe idealistyczne wizje nie ograniczają się do marzeń o dr. Judymach wśród obywateli. Rządzący zdają się być przekonani, że o ile obywatele czasem jeszcze nie dorastają do wizji człowieka idealnego, o tyle wśród ludzi obecnej władzy doktorów Judymów mamy na pęczki. Stąd bierze się daleko idąca rezerwa do instytucji państwa i procedur w nim obowiązujących, będących źródłem tego, co Jarosław Kaczyński (który, nota bene, już w 2006 roku w jednym z wywiadów mówił, że jest w nim „czyste dobro”) nazywał imposybilizmem. Bo jak to być może, żeby zamiast zmieniać państwo z prędkością pociągu Pendolino, trzeba z kimś ową zmianę negocjować, tracić czas w debatach parlamentarnych, dbać o to, by sędziowie TK nie uznali owych zmian za niezgodne z konstytucją, a sędziowie sądów powszechnych rozumieli prawo dokładnie tak, jak rozumieli je piszący? Te wszystkie mechanizmy są może wskazane, jeśli przy władzy są źli ludzie, ale przecież epoka złych ludzi u władzy skończyła się w 2015 r. Kto przeszkadza dr. Judymowi ten chce, by świat był gorszy – a przecież nikt nie chce złego świata? W związku z czym pisanie prawa ponad głowami posłów, podporządkowanie sobie TK i planowana rewolucja w sądownictwie to nie zamach na konstytucję – to po prostu wyższa konieczność. Potem już będzie dobrze. Nie wierzycie dr. Judymowi?
Niestety błąd tkwi u samego fundamentu tego woluntarystyczno-idealistycznego podejścia do reformowania państwa. Odrzućmy na chwilę wątpliwości dotyczące tego czy aby na pewno PiS-owi udało się zgromadzić w swoich szeregach wyłącznie dr. Judymów. Historia pokazuje bowiem, że jakakolwiek fundamentalna zmiana państwa, która opiera się wyłącznie na osobistych przymiotach reformatorów-rewolucjonistów, nie mająca poparcia w trwałych instytucjach, doprowadza w najlepszym przypadku do kontrrewolucji, w najgorszym – do groźnego chaosu. Wielkie imperia z czasów starożytnych rozpadały się niemal natychmiast po tym, gdy traciły swoich genialnych twórców (casus Aleksandra Wielkiego). Rewolucyjna Francja szybko zmieniła się w znacznie mniej rewolucyjne Cesarstwo. Ba – mamy nawet przykład z własnego podwórka – gdy II RP była silna głównie autorytetem Józefa Piłsudskiego, a gdy go zabrakło kraj z fasadowym Sejmem, wiążącym się z nieokreśloną władzą stanowiskiem Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych i z prezydentem – formalnie z ogromną władzą – w rzeczywistości silnie zmarginalizowanym, zaczął dryfować ku katastrofie.
Wspomniany Piłsudski znany jest z frazy „naród, który nie szanuje swej przeszłości nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości”. A skoro przeszłość mamy szanować, to może warto wyciągać z niej przy okazji wnioski?