Niegdyś, gdy nie było telewizji, prezydenci wysyłali Kongresowi długie pismo i mieli święty spokój. Dziś muszą odgrywać główną rolę w telewizyjnym rytuale ku pokrzepieniu serc i podniesieniu własnych notowań.
Obama miał wygłosić swą mowę w środku nocy czasu polskiego ze środy na czwartek. Jako uważny obserwator kolejnych orędzi z ostatnich lat wiem jednak, czego zabraknąć w nim nie może. Muszą być oklaski. Dużo oklasków. W dobrym tonie (tyczy się to oczywiście obecnych na sali członków jego własnej partii) jest przerywanie prezydentowi aplauzem co parę zdań.
Mimo tak sympatycznej atmosfery prezydent musi umiejętnie balansować między ostrożnym uznaniem błędów a delikatnie dozowanym optymizmem. – Odbudujemy, otrząśniemy się, a Stany Zjednoczone wyjdą z tego silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej – zapowiadał Obama przed rokiem (w przemówieniu, które technicznie orędziem o stanie państwa nie było). Zapewne i tym razem powie coś podobnego. Powie, że Ameryka to kraj niezwykły, który poradzi sobie ze wszystkim dlatego, że taki już jest. Amerykanie lubią w ten sposób rozwiewać swoje lęki i smutki: powtarzając sobie, że są niesamowici i wyjątkowi.
By być całkowicie szczerym, Obama powinien powiedzieć: – Kochani, kiepsko jest. Żyliśmy ponad stan i teraz musimy za to płacić. Gospodarka w zastoju, długów góra, tracimy wpływy na świecie i nic nie wskazuje na to, że szybko będzie lepiej. Może nigdy...
Szczere orędzie powinno też się zaczynać od chińskiego pozdrowienia "Nimen hao" – w geście wdzięczności dla bankierów z ChRL, od których w znacznej mierze zależeć będzie stan unii tak w najbliższym roku, jak i w latach następnych.