Wręcz przeciwnie – to Obama stał się w październiku ubiegłego roku pierwszym od lat prezydentem, który nie chciał zaprosić do siebie wizytującego Dalajlamy. Z pewnością nie była to zemsta za słowa, jakie duchowny wypowiedział przy okazji poprzedniego pobytu w Ameryce ("Kocham George'a W. Busha"). Chodziło o chłodną kalkulację polityczną, gest dobrej woli wobec Chin. Kalkulacja się zmieniła, naciski protybetańskiego lobby w USA też swoje zrobiły i Dalajlama miał wreszcie okazję porozmawiać z Obamą jak noblista z noblistą. Oczywiście w formule półprywatnej, bez protokolarnych fajerwerków, tak by zbytnio nie rozsierdzić i tak już rozeźlonych Chińczyków. Spotkanie to jest z punktu widzenia Waszyngtonu i Pekinu jedynie elementem geopolitycznych rozgrywek między dwiema superpotęgami.

[wyimek] [b][link=http://blog.rp.pl/gillert/2010/02/18/jak-noblista-z-noblista/]skomentuj na blogu[/link][/b] [/wyimek]

Owszem, dla zdesperowanych Tybetańczyków ma istotne znaczenie symboliczne. To między innymi dzięki takim spotkaniom Dalajlama odniósł niesamowity sukces medialny, nagłaśniając na cały świat niedolę swego narodu. Wiele innych narodów znajdujących się w podobnych opresjach nie miało takiego szczęścia – również dlatego, że nie przytrafił im się lider takiego formatu. To bardzo dużo, ale zarazem bardzo mało. Mimo niezliczonych akcji międzynarodowych zwolenników wolnego Tybetu, dziesiątek filmów i setek książek tworzących na Zachodzie mocno przeromantyzowany wizerunek kraju na Dachu Świata i jego historii oraz tysięcy spotkań i wystąpień, na jakie zapraszany był Dalajlama, sytuacja jego ruchu pozostaje rozpaczliwie zła.

Jedyną szansą na większą autonomię dla Tybetańczyków są dziś zmiany polityczne wewnątrz Chin. A na to ani USA, ani żaden inny kraj nie ma dziś większego wpływu. Przyjęcie Dalajlamy w Białym Domu służy zatem przede wszystkim uspokojeniu sumień bezradnego Zachodu.