Jednak można zrozumieć, dlaczego pani Beata zdecydowała się na desperacki krok. Podobne myśli krążą pewnie po głowie innym rodzicom – Polakom, Francuzom, Grekom, Amerykanom – którym sądy na wniosek urzędów ds. młodzieży - Jugendamtów - ograniczają dostęp do dzieci czy zabraniają rozmów z nimi w języku innym niż niemiecki.
Każdy dramat dzieci i rodziców obcokrajowców po rozwodzie w Niemczech jest inny, trudno wszystkie uznać za wynik niechęci do cudzoziemców. Zaskakuje jednak, że to właśnie w Niemczech takich przypadków jest tak wiele. Przecież to kraj duży i bogaty, niezagrożony przez inne kultury, a na dodatek dużo mówiący o walorach różnorodności i oficjalnie zwalczający nietolerancję i ksenofobię.
Dlatego warto postawić kilka pytań władzom niemieckim.
Dlaczego zdarza się, że Jugendamty zabraniają Polakom czy Francuzom kontaktować się z ich dziećmi po polsku czy francusku? Czy nie jest to dowód na to, że uznają kulturę polską czy francuską za niewłaściwą dla małego obywatela Niemiec? A więc chyba gorszą? Czy w interesie dziecka nie leży poznawanie dwóch języków i pełen dla nich szacunek jako dla mowy obojga rodziców?
I – na koniec – jaką odpowiedź szykują dla Komisji Europejskiej? Komisarz ds. sprawiedliwości Jacques Barrot uważa, że w takich sprawach niemieckim sądom zdarza się nieprzestrzeganie unijnego prawa. A to prawo to interes dziecka.