"Daliśmy Irlandczykom wszystko, czego chcieli" – oznajmił otwarcie jeden z najwyższych rangą eurokratów. Konkretnie, jak wynika z agencyjnych depesz, do zmiany zdania mają przekonać Irlandczyków między innymi gwarancje, że Unia nie będzie im po przyjęciu traktatu nic narzucać w takich kwestiach jak aborcja czy zrównanie w prawie cywilnym homoseksualnego konkubinatu z małżeństwem.
W porównaniu z tym, co Polacy stale słyszą na temat Unii od swoich elit, są to zdumiewające wieści, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, przeczą dogmatowi, iż Unia wynagradza za posłuszeństwo i aby wzmocnić naszą pozycję, należy grzecznie słuchać i cieszyć się, gdy w nagrodę pogłaszczą kogoś z naszych po główce.
Przeciwnie, jest jak w balladzie Mistrza Młynarskiego o dwóch koniach, posłusznym i nieposłusznym: "kto się stawia, ten ma z tego mimo wszystko jakiś zysk". Irlandczycy dostali może nie wszystko, ale coś – grzecznym nic dawać nie trzeba. Bo i tak są grzeczni.
Po drugie, większe zdumienie wywołuje fakt, iż Irlandia ma uzyskać gwarancję nieingerowania przez Unię w sprawy, w które, jak nas się stale poucza, Unia jakoby wcale nie ingeruje.
Na każdym kroku rodzimi liderzy euroentuzjazmu perswadują nam niczym uczniakom, z irytacją, a czasem szyderstwem, by Polaków nie straszyć, że Bruksela nam narzuci cokolwiek w kwestii aborcji, praw kobiet, perwersów i innych "mniejszości".