Spośród ludzi, którzy w tym roku przystąpili do matury, egzamin dojrzałości zdało 78 proc. Łatwo przewidzieć, że najlepiej poradzili sobie absolwenci liceów ogólnokształcących (89 proc.), gorzej absolwenci techników (67 proc.) i liceów profilowanych (61 proc.), a najgorzej – liceów uzupełniających (40 proc.) i techników uzupełniających (31 proc.).
To wyniki zbliżone do uzyskiwanych od początku obowiązywania nowej matury, czyli od roku 2005, co bez wątpienia świadczy o dużej wiarygodności polskiego egzaminu maturalnego. Skoro bowiem nic przełomowego – korzystnego ani niekorzystnego – nie wydarzyło się w tym czasie w naszym systemie nauczania, a nie wydarzyło się, podobne wyniki dowodzą oferowania w testach egzaminacyjnych porównywalnego poziomu trudności.
Nadto, jeśli wziąć pod uwagę rezultaty uzyskiwane przez tych, którzy sprawdzian przeszli pomyślnie, łatwo o wniosek, że polska matura jest nie tylko egzaminem, który niełatwo zdać, ale też takim, który dość precyzyjnie określa, ile jest warta wiedza każdego ze zdających. A już zdać naszą maturę celująco – mówią wyniki – to naprawdę wielka rzadkość, a więc także wielka sztuka. Dlatego każdy tak oceniony maturzysta może być z czystym sumieniem traktowany jako bardzo dobrze wyedukowany człowiek. A czyż nie o posiadanie takiego – obiektywnego – mechanizmu oceniającego zawsze nam chodziło?
Natomiast wszystkim krytykującym nową maturę za zbyt wysoki poziom, czyli miłośnikom maturalnej łatwizny, którzy najchętniej oczekiwaliby egzaminu ze zdawalnością równą albo zbliżoną do 100 proc., warto zadedykować niezbyt grzeczne, ale trafiające w sedno słowa Lecha Wałęsy, skierowane kiedyś do Jerzego Turowicza: "Zbij pan termometr, a nie będziesz pan miał gorączki".
Mam nadzieję, że my naszego maturalnego termometru – w imię pochwały fałszywie rozumianego egalitaryzmu – nie stłuczemy.