Jak wyleczyć dyslektyka

Najpierw modna stała się dysleksja. Niedługo potem dysgrafia i dysortografia, dziś jest dyskalkulia, i to występująca w wielu odmianach: jako akalkulia, oligokalkulia, parakalkulia i akalkulia wtórna.

Aktualizacja: 13.08.2009 22:49 Publikacja: 13.08.2009 22:44

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/08/13/dominik-zdort-jak-wyleczyc-dyslektyka/]skomentuj na blogu[/link][/b]

I pewnie na tym się nie skończy. Uczeni są gotowi wyjaśnić każdy szkolny kłopot naszego dziecka, opisując kolejną przypadłość – zwykle wrodzoną, zapisaną w genach, dziedziczną. Niebawem pewnie będą potrafili naukowo uzasadnić, że pała z historii czy biologii uczniowi się nie należała – na pewno na słabe osiągnięcia z tych przedmiotów także znajdzie się jakaś mądra nazwa. A na maturze młody człowiek dostanie odpowiedni znaczek, który usprawiedliwi jego brak umiejętności. Już dziś do egzaminów w szkołach podstawowych i gimnazjach od 5 do 10 proc. uczniów przystępuje z zaświadczeniem o dysleksji!

Nie twierdzę, że takie – jak to się ładnie nazywa – dysfunkcje w ogóle nie istnieją. Zawsze jedni uczniowie byli lepsi z matematyki, inni z polskiego, jedni robili błędy ortograficzne, a inni nie potrafili rozwiązywać układów równań.

Tyle tylko, że jeszcze niedawno te "choroby" uznawano za uleczalne. I zajmowali się nimi nie lekarze, ale nauczyciele. Dysgrafików jeszcze do lat 60. XX wieku kurowano za pomocą lekcji kaligrafii – wystarczy spojrzeć na listy pisane przez pokolenie naszych dziadków, na równiutkie literki zakończone starannymi zawijasami, żeby zrozumieć, iż umiejętność ładnego pisania można było po prostu wyćwiczyć. Również terapia tego, co nazywa się obecnie dysleksją czy dysortografią, nie była specjalnie skomplikowana – wystarczyło w dzieciństwie czytać dużo książek.

Dziś takie metody oczywiście uznawane są za archaiczne i niedopuszczalne – bo ćwiczenia kaligraficzne są monotonne i męczące, a lektury dla współczesnej młodzieży bywają niezrozumiałe i za długie, więc Ministerstwo Edukacji raz po raz wykreśla kolejne pozycje z kanonu.

Tym bardziej musi cieszyć, że właśnie w tym resorcie pojawił się pomysł, aby na maturach nie uznawać zaświadczeń o dysleksji, ale po prostu dać uczniom więcej czasu na sprawdzenie pisowni. To iskierka nadziei na powrót zdrowego rozsądku do systemu edukacji. Bo jeśli egzamin dojrzałości ma mieć jeszcze jakiekolwiek znaczenie, to nie możemy za normalne uważać, że maturzyści dostają zaświadczenia pozwalające im pisać z błędem słowo "gżegżółka".

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/08/13/dominik-zdort-jak-wyleczyc-dyslektyka/]skomentuj na blogu[/link][/b]

I pewnie na tym się nie skończy. Uczeni są gotowi wyjaśnić każdy szkolny kłopot naszego dziecka, opisując kolejną przypadłość – zwykle wrodzoną, zapisaną w genach, dziedziczną. Niebawem pewnie będą potrafili naukowo uzasadnić, że pała z historii czy biologii uczniowi się nie należała – na pewno na słabe osiągnięcia z tych przedmiotów także znajdzie się jakaś mądra nazwa. A na maturze młody człowiek dostanie odpowiedni znaczek, który usprawiedliwi jego brak umiejętności. Już dziś do egzaminów w szkołach podstawowych i gimnazjach od 5 do 10 proc. uczniów przystępuje z zaświadczeniem o dysleksji!

Komentarze
Estera Flieger: Po spotkaniu Karola Nawrockiego z Donaldem Trumpem politycy KO nie wytrzymali ciśnienia
Komentarze
Artur Bartkiewicz: Donald Tusk w orędziu mówi językiem PiS. Ale oferuje coś jeszcze
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Nie wykręcajcie nam rąk patriotyzmem, czyli wojna pod flagą biało-czerwoną
Komentarze
Jacek Nizinkiewicz: Grzegorz Braun testuje siłę państwa. Czy może więcej i pozostanie bezkarny?
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Komentarze
Kazimierz Groblewski: Ktoś powinien mocniej zareagować na antysemityzm Grzegorza Brauna
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne