[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/08/13/dominik-zdort-jak-wyleczyc-dyslektyka/]skomentuj na blogu[/link][/b]
I pewnie na tym się nie skończy. Uczeni są gotowi wyjaśnić każdy szkolny kłopot naszego dziecka, opisując kolejną przypadłość – zwykle wrodzoną, zapisaną w genach, dziedziczną. Niebawem pewnie będą potrafili naukowo uzasadnić, że pała z historii czy biologii uczniowi się nie należała – na pewno na słabe osiągnięcia z tych przedmiotów także znajdzie się jakaś mądra nazwa. A na maturze młody człowiek dostanie odpowiedni znaczek, który usprawiedliwi jego brak umiejętności. Już dziś do egzaminów w szkołach podstawowych i gimnazjach od 5 do 10 proc. uczniów przystępuje z zaświadczeniem o dysleksji!
Nie twierdzę, że takie – jak to się ładnie nazywa – dysfunkcje w ogóle nie istnieją. Zawsze jedni uczniowie byli lepsi z matematyki, inni z polskiego, jedni robili błędy ortograficzne, a inni nie potrafili rozwiązywać układów równań.
Tyle tylko, że jeszcze niedawno te "choroby" uznawano za uleczalne. I zajmowali się nimi nie lekarze, ale nauczyciele. Dysgrafików jeszcze do lat 60. XX wieku kurowano za pomocą lekcji kaligrafii – wystarczy spojrzeć na listy pisane przez pokolenie naszych dziadków, na równiutkie literki zakończone starannymi zawijasami, żeby zrozumieć, iż umiejętność ładnego pisania można było po prostu wyćwiczyć. Również terapia tego, co nazywa się obecnie dysleksją czy dysortografią, nie była specjalnie skomplikowana – wystarczyło w dzieciństwie czytać dużo książek.
Dziś takie metody oczywiście uznawane są za archaiczne i niedopuszczalne – bo ćwiczenia kaligraficzne są monotonne i męczące, a lektury dla współczesnej młodzieży bywają niezrozumiałe i za długie, więc Ministerstwo Edukacji raz po raz wykreśla kolejne pozycje z kanonu.