Fraza ta wyrasta z czasów PRL, gdy "nieodpowiedzialni politykierzy i ich otumanieni najemnicy grali…" – tu wstawić odpowiednią kwestię. Przejdźmy jednak do III RP, kiedy to postulat lustracji określony został jako "gra teczkami". Sensu nie miało to żadnego, gdyż dopiero ujawnienie dokumentacji służb komunistycznych uniemożliwiałoby jakąkolwiek grę pochodzącymi z nich informacjami. Nie o sens jednak chodziło, a o ukrycie informacji. "Nie grać" znaczyło "nie ujawniać" i zachować dla wyłącznego użytku "odpowiedzialnych". Dotyczyło to nie tylko lustracji.
Od 10 kwietnia słyszymy apele o "niegranie tragedią smoleńską". Tak naprawdę chodzi o wyjęcie tej sprawy z debaty publicznej. Premier Donald Tusk i jego medialni propagandyści w kółko powtarzają, że to sprawa dla niezależnej prokuratury. W rzeczywistości nawet najbardziej niezależny wymiar sprawiedliwości powinien podlegać społecznemu osądowi choćby w formie publicznej debaty. W tym jednak wypadku mamy do czynienia ze sprawą bez precedensu. W samolocie, na terenie ościennego kraju, z którym łączy nas splot konfliktowych relacji, ginie blisko 100 wysokich dostojników państwowych z prezydentem na czele. Zgoda na przekazanie zbadania przyczyn katastrofy temu krajowi podlega politycznemu osądowi od razu. Jeśli nie mamy o tym debatować – a w wyniku tego podejmować polityczne decyzje – to o czym?
Obrońcy decyzji premiera kazali nam oczekiwać z jej oceną do ujawnienia efektów śledztwa. Czy niszczejący na smoleńskim lotnisku wrak polskiego samolotu, najważniejszy dowód materialny, którego – pomimo naszych monitów – nie udało się dotąd ani ogrodzić, ani przykryć brezentem, nie jest jakąś odpowiedzią? Niezależnie jednak od stanu śledztwa decyzja premiera miała charakter polityczny i tak winna być oceniana.
A tragedia smoleńska wraz z jej okolicznościami winna prowadzić do zasadniczych, politycznych wniosków.