O spóźnieniach Jacka Kurskiego, jego obchodzeniu przepisów i lekceważeniu procedur można by napisać sążnisty artykuł, książkę, a nawet film nakręcić. Byłby utrzymany w klimacie thrillera prawniczego z elementami sensacji, kryminału, a nawet filmu drogi.
Nie mogłoby w nim zabraknąć sceny z szosy pod Ostródą, gdzie w 2008 r. policjanci rozstawili kolczatkę i zaczaili się za radiowozami z karabinami, by zatrzymać mercedesa z Kurskim. Ówczesny poseł podpiął się pod jadący na sygnale konwój z Gdańska, by szybciej dotrzeć do Warszawy, a oni myśleli, że to próba odbicia przewożonego przestępcy.
Nie mogłoby zabraknąć sceny z wydziału podawczego Sejmu, gdzie w 2016 r. zziajany Kurski z opóźnieniem złożył dokumenty w konkursie na prezesa TVP, więc zgodnie z regulaminem jego ofertę należałoby odrzucić. Jakiś dobry aktor mógłby zagrać zdziwionego urzędnika Parlamentu Europejskiego, gdzie w 2012 r. europoseł Kurski próbował uzyskać rozliczenie podróży. Utrzymywał, że odległość od granicy polsko-niemieckiej do Brukseli przejechał w zaledwie sześć godzin, bo na niemieckich autostradach można „przydusić".
Kolejny fragment scenariusza piszemy w dzisiejszej „Rzeczpospolitej". Umowa na oczko w głowie prezesa, czyli „Sylwestra marzeń" w telewizyjnej Dwójce, może się okazać nieważna, bo nie podpisał się pod nią drugi członek zarządu TVP.
Są dwa sposoby na wyjaśnienie filmowej wręcz nonszalancji Kurskiego. Pierwszym jest przekonanie o własnym geniuszu. Prezes wszak sam siebie nazwał kiedyś Mozartem. Drugim jest niewiarygodny wręcz talent do wychodzenia z kłopotów cało. Kurski to zamachał przed policjantami z drogówki legitymacją poselską, to, jak w przypadku spóźnienia w konkursie na prezesa, udało mu się obronić w prokuraturze, która nie stwierdziła poświadczenia nieprawdy w dokumentach.