I pewnie dlatego z takim niepokojem tak wielu z nas śledzi zamieszanie wokół reguł, jakie rządzą strefą Schengen. Zamieszanie, które wzięło swój początek na włoskiej wyspie Lampedusa. To właśnie przez nią zaczęły niedawno napływać do Europy tysiące uchodźców z Libii, Tunezji, Egiptu i innych państw Afryki. Wystraszeni tym prezydent Francji Nicolas Sarkozy i premier Włoch Silvio Berlusconi przystąpili do rozmów nad rozszerzeniem uprawnień do czasowego przywracania kontroli paszportowej na wewnętrznych granicach państw strefy Schengen.

Teraz zawieszenie reguł tej strefy – najwyżej na 30 dni – jest prawnie dopuszczalne, jeśli w wyniku nadzwyczajnych okoliczności zagrożony jest tzw. porządek publiczny. Dotyczyć to może na przykład tak wielkich imprez sportowych, jak mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Ale do tej pory sięgano po ten środek niezwykle rzadko. Tymczasem rozciągnięcie owego przepisu na zagrożenia związane z nielegalnymi imigrantami szybko może doprowadzić do faktycznej likwidacji strefy Schengen.

Piątkowemu wezwaniu przez przywódców państw UE urzędników Komisji Europejskiej do przygotowania do września mechanizmu zezwalającego na czasowe przywracanie kontroli na granicach wewnątrz strefy Schengen ("ale tylko w ostateczności i w krytycznych sytuacjach") jak zwykle towarzyszyło wiele zapewnień o tym, że "wszystkie rządy są przywiązane do zasady swobody przemieszczania się osób w Unii Europejskiej".

O tym, co te pięknie brzmiące deklaracje oznaczają w europejskiej praktyce, przekonamy się już za kilka miesięcy – jak raz podczas polskiej prezydencji w UE. Będziemy wtedy wiedzieć, czy należymy jeszcze do strefy Schengen, czy już do strefy Lampedusy – strefy ograniczonego (i wciąż ograniczanego) prawa do przemieszczania się.