Oto wbrew Komisji Europejskiej rządy wielkich państw zablokowały w Parlamencie Europejskim zmianę przepisów o międzynarodowych umowach energetycznych, mającą dać Unii kontrolę nad międzynarodowymi umowami energetycznymi. Polska i Litwa chciały, żeby UE obligatoryjnie uczestniczyła w ich gazowych pertraktacjach z Rosją. Ale Berlin i Paryż patrzyły na to inaczej - powiedziały „nie" pomysłowi, aby eurourzędnicy wtykali nos w niemieckie i francuskie umowy z Moskwą i dostawcami energetycznych surowców z Bliskiego Wschodu.
Takich sygnałów jest więcej, a są one pouczające. Bo z jednej strony pomysły, aby ratować Europę przed kolejnymi kryzysami za pomocą tworzenia nowych instytucji wyposażanych w nowe kompetencje (jak na przykład europejski nadzór bankowy), wydaje się logiczny. Ale z drugiej strony, czy w chwili, gdy te nowe instytucje zechcą podjąć decyzje, jakieś wielkie państwo uzna za niekorzystne dla siebie, rząd tego kraju po prostu nie wywróci stolika?
Rozważanym remedium jest swego rodzaju uznanie tego stanu rzeczy i otwarte oparcie procesów decyzyjnych na rządach, co oznaczałoby degradację obecnych instytucji UE.
Dla Polski byłoby to rozwiązanie niekorzystne. Wpływ, który dzięki procedurom formalnym mamy na instytucje europejskie, nie jest na miarę naszych ambicji, ale jest realny. Umożliwiające ten wpływ mechanizmy Unii w pewnym zakresie minimalizują bowiem egoizmy mocarstw. Formalne przeniesienie punktu ciężkości na rządy narodowe oznaczałoby osłabienie tych mechanizmów na niekorzyść słabszych partnerów.
Byłoby to zarazem oczywiście rozwiązanie lepsze niż rozpad Unii, który oznaczałby dla nas zagrożenie i na płaszczyźnie gospodarczej, i na płaszczyźnie bezpieczeństwa. Pojawiają się głosy, aby z tego właśnie powodu Polska podżyrowała z góry ewentualne zalegalizowanie kierowniczej roli wielkich państw.