Podstawowym postulatem tych środowisk są tak zwane związki partnerskie – rozwiązanie ustawodawcze, które ma parom jednopłciowym nadawać część przywilejów, jakimi cieszą się małżeństwa. Chodzi tu m.in. o możliwość odwiedzania partnera w szpitalu czy dziedziczenie po nim spadku.
Mimo że żadnej ustawy o związkach partnerskich nie ma, Sąd Najwyższy wydał precedensowy wyrok: homoseksualista będzie mógł przejąć mieszkanie komunalne po zmarłym partnerze. W tym przypadku nie mamy nawet do czynienia z dziedziczeniem, lecz jedynie z przejęciem czegoś, co formalnie stanowi własność gminy, a podyktowane jest przewidzianym przez ustawodawcę „faktycznym wspólnym pożyciem”. Tyle że do tej pory oczywistością było to, iż pod pojęciem tym rozumiano nieformalne pary heteroseksualne, czyli tradycyjnie pojęte konkubinaty.
Tym samym Sąd Najwyższy skapitulował wobec ofensywy lewicy kulturowej, która dąży do zredefiniowania małżeństwa i rodziny. O ile konkubinat jest potencjalnie małżeństwem, o tyle związek jednopłciowy nie jest. Jeśli państwo zaczyna traktować pary jednopłciowe tak samo jak potencjalne małżeństwa, to jest to rewolucja. Bo tu nie mamy do czynienia z ochroną życia intymnego jednostki – a więc prawa, którego osobom homoseksualnym nikt nie odmawia – lecz z działaniami pociągającymi za sobą konsekwencje społeczne.
I nie są to bynajmniej podejrzenia. Wystarczy sięgnąć chociażby po teksty publicystów „Krytyki Politycznej”, w których oświadczają oni, że tolerancja wobec mniejszości seksualnych w przestrzeni publicznej to za mało. Że stanowi ona dla liberalnych mieszczuchów wyłącznie alibi dla politycznej bierności. Tymczasem – zdaniem publicystów „Krytyki” – trzeba zmieniać świat, a co za tym idzie, mentalność ludzi. Kolejny krok to reedukacja mająca na celu przekuwanie dusz Polaków. I wtedy chociażby stanowisko Kościoła katolickiego wobec homoseksualizmu, pozostanie, owszem, jednym z wielu poglądów. Tyle że poglądem nielegalnym.