Tym samym Komorowski zdystansował się wobec postulatów wysuwanych przez środowiska, które coraz głośniej oskarżają Platformę Obywatelską o konserwatyzm.

Z pewnością głowa państwa naraża się takim celebrytom jak Agnieszka Holland, oczekującym od partii rządzącej determinacji w forsowaniu ustawy o związkach partnerskich. Szczególnie że prezydent ujął się za tą częścią społeczeństwa, która przez „Gazetę Wyborczą” i inne tuby lewicowo-liberalnego salonu piętnowana jest jako homofobiczna.

Komorowski bowiem stwierdził, że należy uszanować obawy osób spodziewających się po nowej ustawie głównie otwarcia furtki rozwiązaniom francuskim, czyli zawieraniu małżeństw przez pary jednopłciowe oraz umożliwieniu im adopcji dzieci. Nie znajdujemy tu aprobaty dla inżynierii społecznej, serwującej pranie mózgu „moherom” opornym wobec fałszywie pojętego postępu. W zamian mamy deklarowany respekt dla sceptycyzmu wobec przemian kulturowych i obyczajowych.

Czyżby prezydent postanowił potraktować temat związków partnerskich jako pole rywalizacji o wpływy w PO? Jeśli tak, to postępuje inaczej niż Gowin. Komorowski – w odróżnieniu od ministra sprawiedliwości – nie artykułuje argumentów światopoglądowych. Nie eksponuje swojej tożsamości ideowej. Zamierza występować wyłącznie jako wzorowy legalista. I kontynuować opowieść o przywódcy, który łączy wszystkich Polaków bez względu na dzielące ich systemy wartości. Tym samym skazuje Tuska na prowadzenie wojen kulturowych i stawia go w położeniu, którego ten nie lubi. Przecież dla premiera najważniejsza była – i chyba wciąż pozostaje – „miłość”.

Ale taka strategia prezydenta może na dłuższą metę okazać się zawodna. Co się stanie, jeśli otrzyma on jednak za jakiś czas na biurko do podpisania ustawę o związkach partnerskich? Nie będzie mógł stanąć ponad podziałami, będzie się musiał ideowo określić. Do chwili, w której Komorowski zostanie poddany takiemu egzaminowi, jego słowa pozostają wyłącznie zabiegiem wizerunkowym.