Podpowiadali oni posłom, jakie uwagi do projektów zgłaszać, aby ustawa odpowiadała reprezentowanej przez nich branży. Praktyka ta była nagminna, ale wyszła na jaw dopiero z powodu poprawki obniżającej podatek od automatów do gier, zwanych jednorękimi bandytami, do której autorstwa nikt nie chciał się przyznać. Podejrzenie padło na Zbigniewa Chlebowskiego z PO (późniejszego bohatera afery hazardowej) i na Anitę Błochowiak z SLD.
Nie ustalono wówczas, które z nich działało na rzecz niższych podatków dla branży hazardowej, ale przypadek ten zainspirował posłów do uchwalenia rygorystycznej ustawy o lobbingu, wedle której wszyscy lobbyści działający wokół parlamentu i rządu mają obowiązek się rejestrować, a na posiedzenia podkomisji w ogóle wchodzić nie mogą. Urzędnicy, którzy spotykają się z lobbystami, mają zaś obowiązek sporządzać z takich rozmów notatki służbowe. Miało to służyć ukróceniu nielegalnego lobbingu.
Posłowie liczyli, że w ten sposób skończy się era przepisów, które nie wiadomo z czyjej inspiracji trafiały do ustaw. Nic bardziej mylnego.
Po uchwaleniu tego prawa lobbyści z Sejmu zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A właściwie przeszli do szarej strefy. Sejmowe sale, w których odbywają się posiedzenia podkomisji, jak dawniej pękają w szwach, bo obok kilku posłów na krzyż muszą pomieścić dziesiątki ekspertów, pracowników różnych firm i „dziennikarzy” różnych nieznanych szerzej gazetek czy portali, którzy niby lobbystami nie są, ale większość z nich spełnia tę samą rolę anonimowych suflerów.