Wspólnym mianownikiem są reakcje mediów i komentatorów na to, co powiedzieli. Agnieszka Holland ostro skrytykowała PO, Niesiołowski bardzo niekulturalnie wypowiedział się o Holland, zaś Wałęsa powiedział szczerze co myśli o obecności homoseksualistów w polityce.
Wszystkie te wypowiedzi wywołały wielką konsternację. Ale ta konsternacja znacznie więcej mówi o mechanizmach rządzących opinią publiczną, niż o Holland, Niesiołowskim i Wałęsie. Dlaczego? Bo demaskują sposób w jaki w Polsce można zostać autorytetem.
Choć Holland bez wątpienia jest wybitnym reżyserem, zasługi historyczne Wałęsy są niekwestionowane, podobnie jak niezwykła odwaga, jaką w PRL odznaczał się Niesiołowski, nie ich zasługi decydują o roli jaką odgrywają w wyobraźni masowej. To nie ich osiągnięcia zawodowe czy historyczne decydują o miejscu, które zajmują dziś w piramidzie autorytetów. Zawdzięczają ją bowiem temu, co mówili w ostatnich latach. Pozycję autorytetu, którego zdania na tematy bieżące słucha się z uwagą Holland nie zawdzięcza filmom, ale wypowiedziom na bieżące tematy polityczne. I jak długo mówiła zgodnie z polityczną poprawnością i oczekiwaniami dużej części opinii publicznej (to znaczy waliła w prawicę, Kaczyńskich, wspierała Platformę), tak długo umacniała swą pozycję autorytetu. Dopiero, gdy powiedziała, że nie zagłosuje już na PO, wywołała zdumienie, no bo jak to tak?
Analogiczną rolę pełnili Niesiołowski i Wałęsa. Tak długo jak Niesiołowski ział niechęcią wobec przeciwników politycznych bez pardonu obrażając polityków i sympatyków PiS, tak długo był rozpieszczany przez znaczną część mainstreamu. Im ostrzej i brutalniej atakował, tym lepiej, bo walił przecież we wrogów. Ale gdy uderzył w Holland, odwołując się w dodatku do przyznajmy że dość prymitywnego argumentu o „córczece lesbijce", nagle sprowadził na siebie gromy.
Były prezydent był niezwykle użyteczny bo potrafił również walić w PiS i prezydenta Kaczyńskiego. Potrafił obarczać Kaczyńskich winą za katastrofę smoleńską, bez pardonu atakował o. Tedeusza Rydzyka, czyli robił wszystko, co uwielbiał lewicowy mainstream. Wybaczano mu chamskie wypowiedzi, wybaczano nieustanne zmienianie wersji wydarzeń dotyczące związków z SB w początkach lat 70tych. Bo był bardzo użyteczny i mówił to, co należało mówić. Ale nagle powiedział, że posłowie homoseksualiści powinni siedzieć nawet nie w ostatnim rzędzie w Sejmie, lecz poza jego murami, i oto nagle słychać wycie, no bo jak to tak. Nagle Wałęsa stał się na chwilę zwykłym człowiekiem, nagle zaczęto go rozliczać i atakować. Na moment przestał być autorytetem, któremu wybacza się wszystko, tak długo jak mówi to co należy do politycznej poprawności.