Nic więc dziwnego, że polityczny establishment III RP i zaprzyjaźnione z nim media traktowały byłego prezydenta protekcjonalnie – używały go wyłącznie jako autorytetu w wojnie ze strasznym Kaczorem. W innych kwestiach Wałęsa miał się nie odzywać. Wiadomo, nie daj Boże prostak coś jeszcze chlapnie i będzie kłopot...
No i chlapnął. Upraszczając, uznał wystąpienia mniejszości seksualnych za nieobyczajne, a więc takie, dla których nie ma miejsca w przestrzeni publicznej. Powiedział głośno to, co myśli olbrzymia część społeczeństwa, bombardowana od jakiegoś czasu bajkami afirmującymi homoseksualizm. Wykazał się zdrowym, chłopskim wyczuciem tego, że istnieje coś takiego jak norma. I że żaden ideologiczny bełkot oparty na pseudonaukowych argumentach nie jest w stanie tego zanegować.
O kłopocie, jaki sprawił dawny przywódca „Solidarności”, świadczą chociażby reakcje Janusza Palikota i Roberta Biedronia. Nie zaatakowali oni Wałęsy, lecz tylko orzekli, że były prezydent powinien się ze swojej wypowiedzi wycofać. Wyrazili nawet chęć spotkania z nim, żeby wyprowadzić go z błędu. Oskarżenie o homofobię – a więc zarzut najcięższy – jednak nie padł. Wiadomo, Wałęsie wolno więcej niż chociażby Jarosławowi Kaczyńskiemu, który zresztą nigdy by sobie nie pozwolił na retorykę, jaką zademonstrował noblista.
Przy okazji potwierdziło się, że Ruch Palikota nie jest żadnym ugrupowaniem antysystemowym. Wykorzystuje Wałęsę dokładnie tak samo jak Platforma Obywatelska czy „Gazeta Wyborcza”, dlatego unika z nim brutalnej konfrontacji. O tym, kto jest homofobem, decyduje jak zwykle wojująca z homofobią samozwańcza elita. W tej akurat kwestii obiektywnych kryteriów w ogóle nie ma.