Ciężko uwierzyć, że serce premiera albo jego emocje odegrały tu jakąkolwiek rolę. Szef rządu uznał najpewniej, że wyrzucenie Gowina w tej chwili zwyczajnie mu się nie opłaca.

Donald Tusk chce uspokoić sytuację w partii. Od kilku miesięcy PO znajduje się w stanie niezwykłego rozbujania. Głosowanie nad ustawami o związkach partnerskich nie było przyczyną sporów w Platformie, lecz ich przejawem. W wypowiedziach polityków Platformy od pewnego czasu czuć znużenie i zniechęcenie. Wszystko to sprawiło, że partia bardziej niż rozwiązywaniem problemów Polaków zajmowała się samą sobą. W tej sytuacji wyrzucenie Gowina z rządu mogłoby uruchomić lawinę, nad którą Tuskowi trudno byłoby zapanować. A może nawet doprowadziłoby do rozłamu.

Ale odpowiadając na pytanie, dlaczego Tusk pozostawił Gowina w rządzie, warto przypomnieć też, po co w ogóle go tam zapraszał. Wszak premier ani nie był przyjacielem ministra sprawiedliwości, ani Gowin nie uchodził za pewniaka jako kandydat do tego resortu.

Tusk powołał krakowskiego konserwatystę do rządu, by zaprowadzić porządek w partii i rozdzielić dwóch wrogów. Grzegorza Schetynę zesłał więc do Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, a Gowina awansował na ministra sprawiedliwości. Dzięki temu miał krytykującego go Gowina na oku i mógł lepiej kontrolować jego działania. Tu nic się nie zmieniło. Gdyby zatem wyrzucił teraz ministra sprawiedliwości, tym samym przyznałby, że jego autorska koncepcja składu rządu była chybiona.

Ale jakąkolwiek kalkulacją kierował się premier, dziś pozostaje mieć nadzieję, że – przynajmniej do kolejnej rekonstrukcji rządu – premier będzie zachęcał ministrów do walki z zatrważającym bezrobociem, spowolnieniem gospodarczym czy zapaścią w służbie zdrowia. W Polsce naprawdę jest co robić, szkoda więc marnować czasu na grillowanie ministrów.