Dwa tygodnie temu, po bezprecedensowej akcji w Internecie i wobec asysty kamer oraz dziennikarzy, akcja odebrania Bajkowskim dzieci została udaremniona. Wydawało się, że Temida na chwilę przejrzała, a rodzina dostanie szansę wyprostowania oczywiście niesłusznych decyzji sądu. Stało się niestety inaczej.

Środowa egzekucja (bo tak należy z całą świadomością dwuznaczności tego słowa zdarzenie nazwać) wyroku o ograniczeniu władzy rodzicielskiej oraz umieszczeniu dzieci w placówce opiekuńczej została dokonana z zaskoczenia i w warunkach uwłaczających ludzkiej godności. Trójkę dzieci zabrano siłą ze szkoły w czasie lekcji i na dodatek bez zachowania koniecznej w takich sytuacjach dyskrecji. Brakowało tylko antyterrorystów w kominiarkach.

Po co to wszystko? Po co ta spektakularność? Po co teatralizacja działań kuratora? Czy po to, by pokazać siłę polskiego państwa? Podkreślić niepodważalność wyroków polskich sądów? A jeśli tak, to czy rzeczywiście głównymi aktorami w tym spektaklu należało czynić dzieci, a sceną budynek publicznej szkoły? Czy nie warto było w imię zdrowej roztropności i umiaru poczekać tych kilka dni, kiedy sąd pochyli się nad zażaleniem pełnomocnika Bajkowskich na klauzulę o natychmiastowej wykonalności wyroku? Osobiście nie mam wątpliwości, że mniej tu chodziło o sprawiedliwość niż o osobiste ambicje urzędników. Wszak decyzję podjęto. Kto więc ośmieli się sprzeciwić?

Efekt? Pozornie wygrało prawo. Ale czy na pewno sprawiedliwość? Studentów prawa uczy się zasady: dura lex, sed lex, czyli twarde prawo, ale prawo. To jedna strona medalu. Drugą jest to, co najlepiej może wyraził wielki polski aforysta Stanisław Jerzy Lec: kat występuje czasem w masce... sprawiedliwości. I te ostatnie właśnie słowa dedykuję krakowskim urzędnikom od sprawy Bajkowskich.