Na szczęście reakcja cywilizowanego świata jest stanowcza. Ministrowie spraw zagranicznych Niemiec, Danii, Finlandii Holandii domagają się wprowadzenia cięć w unijnych funduszach dla państw członkowskich „naruszających demokratyczne wartości". Rzeczniczka Komisji Europejskiej zapowiada, że „w razie konieczności użyte zostaną wszelkie środki, aby na Węgrzech przestrzegane były rządy prawa".
Powiedzmy jasno. To nie zaczęło się dzisiaj. Na Węgrzech podstawowe zasady demokracji łamane są od 2010 roku. Najpierw – wbrew obowiązującym dziś w Unii Europejskiej zwyczajom – większość Węgrów zagłosowała na partię konserwatywną, nieakceptowaną przez liberalne elity. Potem – wbrew temu, co robi większość demokratycznych rządów we współczesnym świecie – ekipa Viktora Orbana zaczęła wprowadzać radykalne reformy, takie jak obniżanie podatków dla obywateli oraz węgierskich małych i średnich firm, ulgi prorodzinne. Robiło się już groźnie, ale wtedy jeszcze Unia milczała. Kolejnym krokiem było uchwalenie całkowicie nowej konstytucji. Fidesz nie uzgodnił tej zmiany ani z Danielem Cohn-Benditem, ani Martinem Schulzem, nie zapytał też, co sądzą na ten temat Barack Obama i Magdalena Środa.
Czy jest dopuszczalne, aby o węgierskiej konstytucji decydowali sami węgierscy obywatele? Czy tak niedojrzały naród może wiedzieć, co jest dla jego lepsze? Czy może nie brać pod uwagę opinii renomowanych niemieckich i francuskich dzienników?
Mało tego. Rząd Orbana sam chciał decydować o tym, czy Węgry potrzebują pomocy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Sam, bez żadnej akceptacji Guido Westerwellego czy choćby komisarz Viviane Reding.
Wydawało się jednak, że w ostatnich tygodniach Orban zaczyna się opamiętywać, że zaczyna rozumieć, czym są wartości europejskie. A tu jak grom z jasnego nieba kolejna poprawka do konstytucji, która głosi, że Węgry bronią instytucji małżeństwa jako wspólnoty życia mężczyzny i kobiety, a fundamentem rodziny są małżeństwo i relacja dziecko – rodzic.