Tym razem Szczepkowska, zabierając głos w sprawie traktowania homoseksualistów w debacie publicznej, pojechała po bandzie. I to w poprzek wszelkich podziałów, jakie w Polsce się zarysowały wokół sporów o przywileje dla mniejszości seksualnych.
Artystka otwarcie deklaruje, że jest owych przywilejów gorącą zwolenniczką – bo tak należy zinterpretować to, iż optuje ona za zmianami w prawie, które umożliwiłyby zawieranie „małżeństw” jednopłciowych. Ale jednocześnie nie zgadza się na to, aby wobec homoseksualistów stosowana była taryfa ulgowa. Skoro bowiem ktoś domaga się równouprawnienia, to musi się liczyć z tym, że obejmuje ono także rzeczy nieprzyjemne. Chociażby podleganie krytyce, gdy na przykład wyjdzie na jaw jego niekompetencja. I mniejszościowy status nie jest w takich sytuacjach żadnym alibi.
Tyle że – czy to się Joannie Szczepkowskiej podoba, czy nie – immunitet w zakresie podlegania krytyce jest jednym z przywilejów, o które toczy się bój. Przecież na tym polega pomysł – na szczęście na razie niezrealizowany – z penalizacją „mowy nienawiści”. Aby przeforsować zmiany w prawie, które umożliwią zawieranie „małżeństw” jednopłciowych, trzeba zamknąć usta oponentom, oskarżając ich o zbrodnicze zamiary. Nawet wtedy, gdy demaskują oni, że ktoś na swojej odmienności po prostu robi polityczną lub medialną karierę.
Joanna Szczepkowska ma rację, kiedy stwierdza wprost, iż „spryciarze z gejowskich środowisk” żonglują słowem „tolerancja” i każdy głos krytyczny pod adresem homoseksualistów nazywają „homofobią”. Ale inaczej się nie da. Albo pewne sprawy pozostają w sferze prywatności, albo jako przedmiot debaty publicznej wywołują napięcia i konflikty.