Mobilizacja tysięcy osób różnych zawodów, aby pokazać niezadowolenie gabinetowi Donalda Tuska to manifestacja organizacyjnej skuteczności. Rząd dostał poważny sygnał, że jest w kraju siła zdolna do połączenia różnych nurtów niezadowolenia: socjalnego, ekonomicznego, ale też czysto politycznego. Siła, która potrafi zorganizować Polaków do – jak przekonują związkowcy – największego strajku na Śląsku od czasów PRL.
Jednak wtorkowa akcja protestacyjna jest podszyta słabością. Po pierwsze dlatego, że związkowcy nie potrafili jasno zdefiniować swojego celu. Teoretycznie strajk był wyrazem solidarności z pracownikami sądów, którzy sami strajkować nie mogą, a łączyć wszystkich protestujących miał sprzeciw wobec wygaszania emerytur pomostowych i uelastycznienia rozliczania czasu pracy. W praktyce jednak każdy – lekarze, pielęgniarki, górnicy czy nauczyciele – strajkował w obronie swoich branżowych interesów. Wielość postulatów sprawiła, że do obserwatorów nie dotarło żadne spójne przesłanie. Z wyjątkiem tego, że związkowcy są niezadowoleni z rządu.
Druga słabość związkowców to brak determinacji. Bo zdecydowanie Piotra Dudy i jego kolegów, jak na razie, zostaje tylko w sferze deklaracji. Związkowcy wszak nie zablokowali Śląska, wręcz przeciwnie: zadbali o to, by dolegliwość protestu dla mieszkańców była jak najmniejsza. Naprężyli muskuły, ale nie dali rządowi dowodu, że mają odwagę zagrać naprawdę ostro, podejmując ryzyko, jakie niesie za sobą prawdziwy strajk generalny w regionie, na poważnie paraliżujący całe województwo.
A skoro zabrakło zdecydowania, to trudno dziwić się, że Donald Tusk śląskiego protestu się nie przestraszył. Premier skrytykował „Solidarność” i zapowiedział, że nie zamierza wycofać się z pomysłu na uelastycznienie czasu pracy. To sygnał, że – choć obie strony mówią o konieczności prowadzenia dialogu – to na kompromisowe rozwiązywanie problemów raczej nie ma co liczyć. Czeka nas nieuchronna eskalacja tego konfliktu.