Jest to wiadomość dobra, a z tamtej strony takie ostatnio do nas nie płyną – w zamian dostajemy dowody na odbudowywanie wspólnoty pod wodzą Kremla.
Nie jest to jednak potwierdzenie ostatecznego wyboru Ukrainy – opowiedzenie się za jednoznacznym kursem na Zachód. I nie oznacza, że Janukowycz zacznie teraz spełniać wszystkie postulaty Unii Europejskiej. Wypuści z więzienia byłą premier Julię Tymoszenko. Przeforsuje reformy wymiaru sprawiedliwości i zabierze się za walkę z korupcją.
Janukowycz po prostu kupił czas na dalsze kluczenie między Unią a Moskwą. Wiedział, że bez spełnienia jakiegokolwiek warunku Brukseli nie ma szans na to, by w listopadzie doszło do podpisania umów z Unią – stowarzyszeniowej i pogłębionej o wolnym handlu. Wybrał rozwiązanie najmniej kosztowne. Łucenko nie jest dla niego takim zagrożeniem politycznym jak Tymoszenko. I zarzuty, na których podstawie go skazano, były tak nieprawdopodobne i błahe (jak wydawanie pieniędzy państwowych na kwiaty dla wdów po zabitych w czasie wykonywanych obowiązków milicjantach), że nawet wśród sympatyków partii Janukowycza mogły budzić wątpliwości. Ale i to najmniej kosztowne ustępstwo wymagało wielu zabiegów polityków unijnych, a wśród nich szczególnie polskich. Prezydent Bronisław Komorowski co kilka tygodni przekonywał go do uwolnienia Łucenki.
Gra o przyszłość Ukrainy toczy się więc dalej. I będzie bardzo trudna. Wymaga cierpliwości i – niestety także – obniżenia oczekiwań, choćby w sprawie Julii Tymoszenko. Nie należy stawiać Janukowyczowi zbyt wygórowanych żądań. W interesie Polski jest patrzenie na jego poczynania przez palce.
Najważniejsze jest bowiem podpisanie umów z Unią na listopadowym szczycie Partnerstwa Wschodniego. To już będzie solidna kotwica Ukrainy na Zachodzie. A dzięki niej zobowiązania tego kraju do respektowania zachodnich standardów wzrosną. Co szczególnie ważne, będzie to korzystne dla mieszkańców kraju, którzy przez swoich polityków już stracili wiele lat, czekając na otwarcie drzwi do przedsionka Europy.