I choć od kilku lat władze starają się zmienić sposób obchodzenia świąt narodowych, jak dotąd wielkich efektów nie widać. Nic dziwnego, że o radosne patriotyczne świętowanie apeluje prezydent Bronisław Komorowski. Od początku kadencji zdobywa on zaufanie wyborców lewicy i prawicy poprzez umiejętne balansowanie w centrum sceny politycznej.

Jestem jednak w kropce, gdy do akcji promowania „radosnego patriotyzmu" włączają się osoby, które dumne są z tego, że nawet w czasie wojny nie przelałyby za Polskę choćby kropli krwi. Trudno oczekiwać w czasie pokoju, by deklarować oddanie życie za ojczyznę, ale taka zapowiedź dotycząca czasu konfliktu zbrojnego nie mieści się już w żadnym z kanonów patriotyzmu, jakikolwiek by on nie był.

Podobny kłopot mam, gdy do radosnego powiewania flagami zachęca gazeta, która piórem swych publicystów krytykowała wieszanie flag na znak narodowej żałoby np. w pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej.

Spór pomiędzy radosnym patriotyzmem a rzekomym patriotyzmem martyrologicznym wydaje się równie stary, co jałowy. Patriotyzmu bowiem nie zaszczepimy ani potwornie smutnym rozpamiętywaniem klęsk, ani zmuszaniem do urzędowego uśmiechu. W ogóle do patriotyzmu trudno kogoś zmusić.

Dlatego wolę, gdy Polacy powiewają biało-czerwonymi sztandarami podczas meczów, niż kiedy celebryci reklamują, jak to fajnie być patriotą.  Sęk w tym, że – jak się wydaje – wcale może nie chodzić o poziom wesołości patriotycznych obchodów, lecz o swoistą walkę o symbole. Gdy czytam hasło: „Nie bądź ponury, dziób do góry", łatwo mi sobie wyobrazić, że wkrótce ktoś powie, że inna grupa nie ma prawa do flagi, gdyż jest zbyt ponura. Flaga i orzeł należy bowiem do wszystkich Polaków, zarówno tych wesołych, jak i smutnych. Czy nie lepiej by było, żeby każdy świętował w sposób, jaki jest mu najbliższy?