Podobnie jednak nazywać można wszelkie przemiany dokonujące się krok za krokiem, w drodze drobnych, niemal niedostrzegalnych, a przy tym niejednoznacznych, wydarzeń. Prędzej czy później okazuje się, że błyskające gdzieś na horyzoncie ostrze rzeźnickiego noża pojawia się coraz bliżej, że – zgodnie z marksistowską formułą – ilość (faktów) przechodzi w (nową) jakość, a niewyobrażalne staje się nieuchronne.
Podobne odczucia budzić musi u wielu wiadomość o sklonowaniu ludzkich zarodków, które pod okiem naukowców z Oregonu rozwinęły się do stadium blastocysty. Można już pobrać z nich embrionalne komórki macierzyste, idealnie pasujące do organizmu pacjenta, którego „klon” w ten sposób wyhodowano.
– Nie, nie ma mowy o klonowaniu reprodukcyjnym, o tworzeniu swoich „kopii” przez miliarderów czy tyranów. Chodzi wyłącznie o tworzenie nowych komórek macierzystych, z których powstaną nowe tkanki, na wymianę tych zniszczonych przez nowotwór czy uraz – zapewniają naukowcy. – Mało prawdopodobne jest wykorzystywanie nowego rozwiązania do celów klinicznych. Idzie wyłącznie o poszerzanie granic naszej wiedzy – uspokaja prof. Rudolf Jaenisch ze słynnego Whitehead Institute. – Co to za rewolucja? W podobny sposób już dawno klonowano psy, owce czy rezusy – rezonują publicyści.
Co będą mogli przeciwstawić temu triumfalizmowi ludzie przestraszeni złamaniem kolejnej bariery, zwłaszcza jeśli entuzjaści klonowania reprodukcyjnego sięgną po szantażyk moralny: widok ciężko chorego dziecka, które „mogłoby żyć, gdyby nie fanatycy”? Chrześcijanie przypomną, że stworzenie ludzkiego zarodka, by pobrać odeń komórki macierzyste, a następnie zabić go, jest czynem nieludzkim. Podobnie myśleć będą inni, intuicyjnie czujący, że „Człowiek nie powinien (…) rozłupywać ziarna, żeby zobaczyć, co jest w środku”. Jedni i drudzy okażą się jednakowo bezradni.
W powodzi newsów o wyprawie na Marsa, o mastektomii terapeutycznej czy „ożywieniu” w Oregonie jądra komórki (jak na ironię – impulsem elektrycznym, niczym w fantazji o Frankensteinie) niełatwo dostrzec znaki czasu. Wielu jednak przypomni się czterowiersz polskiego noblisty z Litwy (inna rzecz, że Nobel był literacki, nie medyczny), który mieszkając nad brzegiem tego samego oceanu, nad którym leży Oregon, napisał nie tak dawno: