Normą jest, gdy projekty ustaw powstają w gabinetach rządowych i sejmowych oraz senackich. Po to wybieramy parlamentarzystów, a oni potem w głosowaniu zatwierdzają premiera i rząd, aby ci właśnie ludzie – w założeniu najlepiej reprezentujący interesy swoich wyborców i najlepiej znający problemy państwa – tworzyli w naszym imieniu jak najlepsze prawo.

Istnieje także w naszym systemie politycznym obywatelska inicjatywa ustawodawcza, a więc przepisy pozwalające pisać i promować projekty ustaw grupom obywateli. Jest to jednak w pewnym sensie bezpiecznik, ścieżka nadzwyczajna – pozwalająca zwrócić uwagę na ważny problem społeczny w sytuacji, gdy zwyczajne demokratyczne drogi szwankują, gdy system się wynaturza, a do władzy dochodzą różnego typu oligarchiczne grupy zapatrzone wyłącznie w swoje interesy.

W Polsce w praktyce wszystkie organy władzy są dziś w rękach jednej partii, której popularność – a także sympatia do jej rządu – jest coraz mniejsza, zaś jej polityka wywołuje coraz powszechniejszą dezaprobatę. Można powiedzieć – to wprost wzorcowa sytuacja, w której powinien zadziałać system demokracji bezpośredniej. Zniechęceni do rządzących obywatele powinni starać się forsować własne projekty naprawy państwa. Ale jest zupełnie inaczej – Polacy coraz mniej chętnie korzystają z prawa do inicjatywy ustawodawczej. Z roku na rok powstaje coraz mniej komitetów pragnących promować własne projekty ustaw.

Dlaczego ten system coraz gorzej działa? To skutek doświadczeń Polaków. Obywatelskie projekty ustaw zazwyczaj – o ile nie powstały z inspiracji którejś z koalicyjnych partii – lądują na śmietniku, społeczna energia zostaje zmarnowana, para idzie w gwizdek. I nie pomoże tu zmiana przepisów – na przykład zmuszenie Sejmu, aby przepuszczał obywatelskie projekty do drugiego czytania. Problemem jest arogancja rządzących, którzy uważając się za nieomylnych, nie chcą nawet się pochylić nad sprawami naprawdę ważnymi dla obywateli.

A tego nie da się zmienić za pomocą najlepszej nawet ustawy. Można najwyżej przy okazji wyborów zmieść obecnych rządzących z politycznej sceny, z nadzieją, że ich następcy już na tyle sobie nie pozwolą. Choć marna to nadzieja.