Na rozsądną uwagę Ministerstwa Pracy, że nie ma takiej potrzeby, bo ustawa chroni wszystkich członków rodzin (niezależnie od ich preferencji), pani pełnomocnik ds. równości odparła, że „osoby LGBT jako narażone na przemoc o podłożu homofobicznym stanowią grupę wymagającą szczególnego uwzględnienia".

O co chodzi? Czy może pojawiło się masowe zjawisko społeczne: heteroseksualni rodzice znęcający się nad swoimi synami gejami? A może pani minister uważa, że „przemoc o podłożu homofobicznym" jest jakimś specyficznym rodzajem sadyzmu, groźniejszym niż katowanie heteroseksualnej żony przez heteroseksualnego męża alkoholika?

Nie wierzę, żeby pani Kozłowska-Rajewicz odważyła się odpowiedzieć twierdząco na te pytania. Są przecież jakieś granice absurdu. Dlaczego w takim razie upiera się przy swoim pomyśle? Odpowiedź brzmi: chodzi o umieszczenie we wszystkich możliwych przepisach elementów „postępowej" ideologii, choćby takich jak owe cztery magiczne literki „LGBT". Podobnym zabiegiem jest ukucie absurdalnego pojęcia „dyskryminacja dzieci wegetariańskich w placówkach oświatowych" (tym razem to resort zdrowia). To – realizowana w dość prostacki sposób – zmiana nadbudowy w nadziei, że skutkiem będzie zmiana bazy.

Celem jednak nie jest walka o prawa gejów w rodzinach – przecież także w obecnym kształcie ustawa je chroni. Nie chodzi o warzywne obiady w szkołach i przedszkolach, o tolerancję dla mniejszości i ochronę kobiet przed przemocą. Chodzi o rewolucję pod tęczowym sztandarem, o wprowadzenie dyktatury politycznej poprawności, o zawracanie biegu moralnych rzek, o wyrwanie społeczeństwa z okowów rodziny, tradycji i wiary (wiadomo: religia to opium dla ludu). I to już śmieszne nie jest.

A prawa mniejszości – choćby gejów i przedszkolaków-wegetarian? Są dla współczesnych rewolucjonistów tym samym, co prawa chłopów i robotników dla ich komunistycznych antenatów. Niezłym społecznym wehikułem, który ma dowieźć ich do władzy.